- Dorwijcie gnoja! - warknąłem.
Pożegnałem się krótko z Markiem i wróciłem do stołu.
- Teraz pewnie przyszła pora na przysługi z mojej strony - stwierdziłem, siadając.
- Niekoniecznie, możemy na tym zakończyć rozmowę - odparł sztywno Derbulin. - Jak powiedziałem, to był prezent, nie wymagamy żadnej wzajemności.
Spojrzałem na niego spod oka, wyglądał na urażonego.
- No dobra, o co chodzi? - zachęciłem.
- Ta wódka ma naprawdę właściwości lecznicze, potrzebujemy jej więcej.
- Już żeście wszystko wypili? - spytałem z domyślnym uśmieszkiem.
Przewrócił oczyma i westchnął cierpiętniczo.
- Dlaczego wszyscy uważają Rosjan za ochlapusów? - rzucił w przestrzeń.
- Jest to dla mnie kompletną zagadką - przyznałem, usiłując przybrać poważną minę. - Jednak…
Derbulin przechylił się przez stół i stuknął mnie w czoło.
- Ona naprawdę leczy - zaznaczył z naciskiem. - Jakiś miesiąc temu jeden z naszych chłopaków dostał postrzał w kręgosłup. Połowiczny paraliż i definitywny koniec kariery. Kiedy tak leżał sobie w szpitalu, czasem ktoś go odwiedzał. No i któryś kumpel, dobra dusza, przyniósł mu trochę tej wódki. Na pociechę… Następnego dnia chłop zaczął ruszać palcami u stóp, wygląda na to, że część nerwów się zregenerowała, może potworzyły się jakieś nowe połączenia? Nikt tego nie wie, ale ten chory przechodzi teraz intensywną fizykoterapię i liczy dni do wyjścia ze szpitala. Kiedy przyjrzeliśmy się tej sprawie z bliska, okazało się, że ci, co pili tę wódkę, pozbyli się wielu drobnych dolegliwości, tyle że nikt tego wcześniej nie skojarzył.
Musiałem mieć mocno zdziwioną minę, bo Derbulin jeszcze raz zapewnił mnie, że nie żartuje.
- W porządku - obiecałem. - Zobaczę, co da się zrobić.
- To dla was pewnie fatygujące - powiedział z podejrzanym współczuciem w głosie. - Gdybyście przekazali nam recepturę…
Roześmiałem się szczerze, patrząc na niewinny wyraz twarzy mojego rozmówcy.
- Nic z tego, Miszka.
- Zdobyliśmy tę materia prima - przypomniał obrażonym tonem.
- Zdobyliście - przytaknąłem. - Dlatego dostaniecie alchemiczną wódkę, skoro prosicie, jednak receptura… - Pokręciłem wymownie głową.
- Na kiedy możesz mi to załatwić?
- Nie wiem - odparłem z namysłem. - Ci alchemicy… Postaram się jak najszybciej.
- Kiedy wracasz?
- Jutro albo pojutrze. Chyba że macie do mnie coś jeszcze?
- Nie, to wszystko. No i wiem, że szukasz czegoś. Podobno to jakaś pilna sprawa?
- Metafizyka, to czysta metafizyka. - Skrzywiłem się niechętnie.
- Jak nie chcesz o tym gadać, to nie - mruknął. - Strzemiennego!
* * *
Najpierw z błękitnej mgły wyłoniły się ich palce: smukłe, zadbane, choć bez śladu lakieru na paznokciach. Trzy pary dłoni dzierżących igły, trzy srebrne naparstki. Siedziały blisko siebie, w kręgu. Wyszywały. Suknie o szerokich rękawach ukazywały przedramiona, bransoletka na nadgarstku jednej z nich siała złote błyski. Niewątpliwie należały do arystokracji. Świadczyła o tym nie tylko szerokość rękawów ich strojów, ale także materiał, z jakiego zostały skrojone. Brokaty i atłasy zawsze zarezerwowane były jedynie dla najbogatszych. Także podszyte futrem luźne tuniki bez rękawów zwane surcot, stanowiły symbol prestiżu.
Pochylały się nad białą, jedwabną płachtą. Jeszcze zanim mogłem na nią spojrzeć - wiedziałem - to była chorągiew Michała Archanioła… Właśnie powstawało ostrze miecza - haftowane srebrną nicią o metalicznym połysku. W chwilę później obraz zawirował i zniknął. Wydawało mi się, że przez ułamek sekundy ujrzałem herb z dwoma niedźwiedziami. Nie wyglądał raczej na znak rodowy, bardziej na godło miasta.
Leżałem jeszcze moment, zanim otrząsnąłem się ze snu, przetarłem oczy. Byłem trochę zmęczony podróżą, do domu wróciłem dopiero poprzedniego wieczoru. Mimo śmierci Anny nic się nie zmieniło, dalej prześladowały mnie wizje sztandaru Archistratiga. Wziąłem krótki, chłodny prysznic i zrobiłem sobie kawę po irlandzku, bez wątpienia potrzebowałem jakiegoś wzmocnienia.
Niemal godzinę przesiedziałem przy kuchennym stole, zastanawiając się nad sytuacją. Nadal nie bardzo chciało mi się wierzyć w rewelacje na temat relikwii, jednak powtarzające się regularnie sny - zastanawiały. Jeśli przyjąć informacje Dżumy za dobrą monetę, to w czasie ostatniej rozmowy ze złodziejem chorągwi popełniłem zdecydowany błąd: co prawda nie uczyniłem mu krzywdy, ale próbowałem zastraszyć. Być może okaże się bardziej skłonny do współpracy, jeśli wyjaśnię mu szczerze sytuację? Z drugiej strony, wciąż coś mi tu nie pasowało. Facet nie wyglądał na specjalnie religijnego, a jego reakcja na wiadomość, że ikona stanowiła tylko skrytkę dla czegoś stokroć cenniejszego, wyglądała na prawdziwą. To był rumieniec zażenowania, że tak dał się nabrać… Oczywiście mogłem się mylić, mogła też mylić się Anna, ale jakoś nie wydawało mi się to prawdopodobne. Dość trudno zarumienić się na zawołanie, bo to reakcja fizjologiczna, dla przeciętnego człowieka całkowicie niezależna od woli. Chyba że dziadek był urodzonym aktorem, co oznaczało, że polska scena straciła naprawdę obiecującego artystę…
Westchnąłem bezradnie, obracając w dłoniach filiżankę z resztkami kawy. Tak czy owak, trzeba było z nim jeszcze raz porozmawiać. Z nim i z jego wnukiem. Być może ten drugi odkrył skrytkę w ikonie bez wiedzy dziadka? Może chciał zarobić na boku? Przeważnie złodzieje, także ci powiązani koligacjami rodzinnymi, okazywali wzruszającą solidarność zawodową jedynie do momentu podziału łupów. Wówczas sytuacja się nieco komplikowała… Pozostawała też kwestia argumentów. Byłem pewien, że dałbym radę błyskawicznie przekonać każdego złodzieja, żeby zwrócił swój łup, w razie konieczności z pomocą Marka i jego chłopców, jednak jeśli zakaz stosowania przemocy dotyczył także sfery werbalnej? Co, jeśli nie mogłem nawet grozić? W takim razie pozostawała mi tylko marchewka. Nie narzekałem na brak pieniędzy, mimo że większość tego, co zostawiła mi Anna, oddałem organizacjom charytatywnym pomagającym czeczeńskim uchodźcom. Resztę zatrzymałem, chcąc spełnić jej wolę. Mimo to nie wyobrażałem sobie, że mógłbym ich użyć - teraz postanowiłem przeznaczyć je na wykup relikwii. Myślę, że spotkałoby się to z aprobatą Anny. Tak, zdecydowałem, to będzie najlepszy pomysł. Spróbuję po prostu odkupić artefakt.
* * *
Wróciłem do hotelu w kiepskim humorze - stary kieszonkowiec zniknął. Całodzienne poszukiwania zaowocowały jedynie utratą kilkuset złotych wydanych bezproduktywnie na łapówki i mordobiciem w pobliżu parku Skaryszewskiego. Praga… Mieszkanie starego było puste, co sprawdziłem osobiście, korzystając z podręcznego kompletu wytrychów. Całe szczęście, że sąsiedzi nie byli zainteresowani, co się dzieje w ponurej, przedwojennej kamienicy, bo co prawda dwa z trzech zamków, które zabezpieczały drzwi mieszkania, nie sprawiły mi specjalnych trudności, ale nad ostatnim męczyłem się ponad pięć minut. Wewnątrz odnalazłem ślady pospiesznej przeprowadzki, niejasne pozostawały jedynie jej motywy. Czyżby gospodarz wystraszył się konsekwencji kradzieży? Liczący sobie pod dziewięćdziesiątkę kuzyn starego także nic nie wiedział, a przynajmniej tak twierdził. Nie naciskałem, istniała jeszcze inna opcja.
Zjadłem kolację i połączyłem się z numerem podanym mi niedawno przez Magika. Po ostatnim spotkaniu ustaliliśmy zasady kontaktowania się w nagłych wypadkach. Nie byłem pewien, co rosyjska mafia wiedziała na temat oddziału Michała Archanioła, ale najwyraźniej wystarczało to, aby moja pozycja społeczna w tych kręgach wzrosła, kiedy okazało się, że noszę na ramieniu symbol Archistratiga.