Ruszyłem zdecydowanym krokiem do swojego gabinetu, a ponieważ skończyłem zajęcia na dzisiaj, postanowiłem tam poczekać na nieuniknione fajerwerki. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, za jednym zamachem załatwię sprawę pana Władzia i dam do zrozumienia śledzącej mnie panience, co sądzę o jej obecności na wykładach…
Nie zdążyłem nawet wypić herbaty, kiedy rozległo się energiczne pukanie i do mojej samotni wszedł dziekan.
- Czemuż zawdzięczam tę wizytę, panie profesorze? - zawołałem, podrywając się na nogi. - Herbaty? Kawy?
- Mogę usiąść? - zapytał. - Musimy porozmawiać.
- Oczywiście. - Przysunąłem mu wygodniejszy z dwóch posiadanych przeze mnie foteli.
- Dlaczego zawsze mam wrażenie, że pan uprawia własną politykę, której następstwa musimy ponosić my, maluczcy? - zagaił, patrząc w przestrzeń.
- Ależ panie profesorze! - Zamrugałem niewinnie. - Co też pan…
Przerwał mi zdecydowanym gestem.
- Pan Władzio został przewieziony do najbliższego szpitala na urazówkę - poinformował zjadliwym tonem. - Sześć wybitych zębów, ręka złamana w łokciu, do tego wywichnięty bark i kupa siniaków… Jakby tego było mało, profesor Oszerko ma zamiar założyć sprawę przeciwko tej studentce, która pobiła mu syna. A to moja studentka - warknął, przypatrując mi się złowrogo. - Nie zostawię jej na pastwę losu, bo obaj wiemy, kto w tym zajściu był stroną agresywną, więc siłą rzeczy zmusił mnie pan do konfrontacji z Oszerką. Jeśli przegramy, będę miał jeszcze jednego wroga, w moim wieku człowiek się powoli do tego przyzwyczaja, jednak dla tej dziewczyny może to oznaczać koniec studiów na naszej uczelni. Pomyślał pan o tym?! I proszę mnie nie przekonywać, że posłał pan ją tam przypadkiem!
- Nie posłałem jej tam przypadkiem - przyznałem. - Jednak jeśli to, co teraz powiem, wyjdzie poza ten gabinet, wszystkiemu zaprzeczę.
- Słucham - rzucił szorstko dziekan.
- Pan Władzio coraz bardziej… przekraczał granice normalności. I nikt z tym nic nie zrobił. Mogę skończyć? - spytałem, widząc, że ma zamiar mi przerwać.
Opadł na fotel z westchnieniem.
- Ani pan, ani rektor, ani nawet profesor Davidoff.
- Dlaczego akurat Davidoff? - obruszył się mój rozmówca. - Przecież to nie należy do jego obowiązków.
Milczałem przez chwilę, zastanawiając się, ile mogę powiedzieć.
- Jako dziecko profesor Davidoff przeżył kilka lat na ulicy - powiedziałem. - A rosyjska ulica to nie bajka… On wie, jak się czuje ktoś bezsilny. Dlatego jest może bardziej uwrażliwiony na takie sprawy. Gdyby pan Władzio trafił na jakąś nieśmiałą dziewuszkę z prowincji, mogłoby to się skończyć nieciekawie.
- Przecież Davidoff nie ma żadnej konkretnej władzy na uczelni! Owszem, jest bardzo wpływowy, ale…
- No właśnie: ale… - mruknąłem. - Bałem się, że załatwi to łyżką do opon.
- Czym? - nie zrozumiał dziekan.
Zrelacjonowałem mu zajście na parkingu dokładnie i bez żadnych upiększeń.
- Myśli pan, że Davidoff byłby zdolny…
- Nie myślę, wiem - uciąłem. - Dlatego wysłałem tam tę dzieweczkę. Wraz z koleżanką, aby miała świadka.
- Wszystko rozumiem - odparł dziekan zdegustowany. - Jednak jak pan mógł narazić te dziewczęta? Przecież ten wariat mógł je pobić! No i nie wyobraża pan sobie chyba, że taki drobiazg jak obiektywny świadek zajścia powstrzyma profesora Oszerkę? To pieniacz!
Uśmiechnąłem się z rozmarzeniem.
- Nie będzie żadnej sprawy sądowej - poinformowałem z błogą miną. - Najdalej jutro Oszerko wycofa się z tego i najprawdopodobniej zabierze synalka z uczelni.
- Akurat! - prychnął dziekan. - Już to widzę!
- Może mały zakładzik, panie profesorze? - zaproponowałem. - Powtarzam: jutro Oszerko wycofa oskarżenie. Bardzo szybko wycofa…
Mój gość demonstracyjnie wywrócił oczyma.
- Chyba odchodzimy od tematu - zauważył.
- Ta studentka jest przeszkolona w zakresie walki wręcz. Wiedziałem o tym. Brała udział w realnych starciach, pan Władzio to dla niej betka - oznajmiłem beztrosko. - Na uczelni wykonywała zapewne jakieś zadanie, być może chodziło o przekręty finansowe albo narkotyki?
Dziekan leniwie uniósł brwi.
- Przekręty? Wiedziałbym o tym. O narkotykach też. A teraz może powie pan prawdę? - zaproponował.
- Nie znam prawdy - odparłem niechętnie. - Być może, ale tylko być może, że mnie śledziła…
- Dlaczego miałaby pana śledzić?
- Mam kontakty z siłami specjalnymi, prowadzę dla nich wykłady z zakresu cybernetyki. Mogli uznać, że coś mi zagraża, albo po prostu mnie sprawdzać.
- Sprawdzać?
Sapnąłem ze zniecierpliwieniem - trudno wyjaśnić komuś z zewnątrz, jak wygląda świat tajnych służb i sił specjalnych.
- No, na przykład, czy nie jestem namierzany przez obcy wywiad, czy nie przekazuję wrogom informacji… - wycedziłem przez zaciśnięte zęby.
- Rozumiem, że dochodzimy do sedna. - Pokiwał głową dziekan. - Zapewne nie był pan zachwycony faktem inwigilacji i postanowił upiec dwie pieczenie na jednym ogniu…
- Trochę pan to trywializuje, profesorze, ale z grubsza o to chodziło.
- Więc Oszerko…
- Oszerko zostanie poproszony o wyjaśnienie, dlaczego jego syn zaatakował agenta operacyjnego na służbie. Pan Władzio także będzie musiał się gęsto tłumaczyć, oczywiście gdy już dojdzie do siebie… Być może powstaną wątpliwości, czy to naprawdę był przypadek. Zbadają życiorys pana Władzia, a i sam profesor znajdzie się pod lupą. Nie, Oszerko nie będzie robił żadnych kłopotów, będzie współpracował. I może wreszcie zabierze się za syna…
- Może, może… - mruknął z roztargnieniem dziekan. - Ale ta studentka, czy nie dowiedziałem się za dużo? Ja nie wygłaszam wykładów dla komandosów.
- Niech się pan nie martwi, najwyżej będę musiał pana zabić.
- Doktorze Korpacki! - przywołał mnie do porządku.
- Widział ją pan? - spytałem.
- Tak, rozmawiałem z nią zaraz po tym zajściu.
- Proszę ją opisać - zażądałem.
- Około dwudziestu pięciu lat, szczupła, ale nie chuda. Czarne krótkie włosy - dodał po zastanowieniu.
- Twarz?
- Zwyczajna - odparł niepewnie.
- Już jej pan nie zobaczy - poinformowałem. - Pewnie wyszła z uczelni, zdjęła perukę, zmyła makijaż i zmieniła się tak, że żaden z nas nie poznałby jej na ulicy. A na to, że jest związana ze specsłużbami, ma pan tylko moje słowo. Pewnie dostanie pan jeszcze uprzejmy list, informujący, że maltretując pana Władzia, doznała takiego szoku, że nie może wrócić na uczelnię. Ot, i wszystko - zakończyłem, wzruszając ramionami. - Nie ma dziewczyny, nie ma problemu.
- Teraz może pan zrobić użytek z barku - powiedział dziekan. - Naprawdę coś mi się należy od życia, a jestem już po pracy.
- Zostałem ułaskawiony?
- Ułaskawiony? Zdecydowanie nie. Otrzyma pan szansę, nic więcej.
Otworzywszy barek, od razu zauważyłem nową butelkę, zapewne Davidoff odwdzięczył się za wódkę od alchemika. Ardbeg 1976. Cmoknąłem z uznaniem, Rosjanin miał gest. Ardbeg to destylarnia założona w 1815 roku przez rodzinę Mac Dougall. W 1976 roku do dwóch beczek po sherry wlano wyjątkowo udaną partię whisky. Kiedy dojrzała, otrzymano niecałe tysiąc butelek trunku. Ardbeg 1976 nie została rozcieńczona przed butelkowaniem i zawiera ponad pięćdziesiąt procent alkoholu, nie została też przefiltrowana na zimno, co oznacza, że w jej zapachu i smaku odnaleźć można pozostałości ze wszystkich etapów produkcji: drobinki miedzi z alembików, drewno z kadzi fermentacyjnych wykonanych z oregońskiej sosny czy wreszcie z dębowych beczek. Ardbeg 1976 to legenda.