Выбрать главу

Z trudem opanowałem nerwowy skurcz mięśni twarzy.

- Od czterech miesięcy nie mam żadnych kontaktów z kobietami - powiedziałem, starając się mówić spokojnym, równym głosem. - Szkoda marnować tę substancję. Jednak jeśli pan chce, mogę wypróbować trochę na jakiejś znajomej.

Skinął głową, wydając nieartykułowany pomruk - jak zwykle uprzejmy do szaleństwa i komunikatywny…

Wracałem do Krakowa, wioząc nowy zapas alchemicznej wódki i kilka buteleczek z perfumami, choć może należałoby powiedzieć - potencjalnymi perfumami. Znowu dopadły mnie ponure myśli - kiedyś zamierzałem zrobić Annie niespodziankę, podarować perfumy, jakich nie mogła kupić w najbardziej nawet ekskluzywnym sklepie. Teraz… Zatrzymałem samochód na poboczu, gdy wzrok zasnuły mi łzy. Nie wiedziałem, czy bardziej żałuję, że umarła, czy że muszę żyć bez niej. Ludzki egoizm ujawnia się najczęściej w sytuacjach ekstremalnych, jest wówczas wyraźnie widoczny, znikają wszelkie pozory, tracimy tendencję do samooszukiwania. Byłem wściekły na Annę, że mnie zostawiła. Czułem irracjonalny, niemal dziecięcy gniew. Oczywiście wiedziałem, że to nie wszystko - moja złość była podszyta uczuciami, w które nie chciałem się nawet wgłębiać. Bałem się. Świadomość, że tak wiele może zależeć od innej istoty - przerażała.

Przez resztę drogi koncentrowałem się na głębokim, przeponowym oddychaniu, dojechałem do domu spokojny, choć nadal w minorowym nastroju. Czas, pomyślałem smętnie. Tylko upływ czasu może zmienić tę sytuację. Tak przynajmniej mówią, miałem nadzieję, że to prawda.

* * *

Z samego rana odebrałem dwa telefony: jeden od Dżumy, drugi od Magika. Głos brata Anny dobiegał mnie niewyraźnie, jakby przez ścianę. Po raz pierwszy też usłyszałem w nim nerwowe nuty. Dżuma informował mnie, że być może niedługo będą potrzebne moje usługi jako, jak się wyraził, „Chorążego”. Cała sprawa miała wiązać się z wyjazdem za granicę. Mimo moich nacisków nie powiedział nic więcej, poinformował jedynie, że być może kwestia stanie się nieaktualna, o ile poskutkują działania „bardziej konwencjonalne”. Jednak mówił to bez specjalnego przekonania, zanim zdążyłem poprosić go o konkrety, rozłączył się i nie odpowiadał na próby kontaktu z mojej strony.

Informacja od Magika była jeszcze bardziej zwięzła.

- Pamiętasz, co ci mówiłem ostatnio o tych narkotykach? - spytał Ihor.

- Tak.

- Siedemnasta piętnaście, dzisiaj, lotnisko w Warszawie. Australijskie linie lotnicze, lot Delhi - Warszawa via Wiedeń. Za chwilę prześlę ci faksem fotografię i numer lotu - rzucił ostrym tonem. - Pomyślnych łowów - zakończył rozmowę.

Podszedłem pospiesznie do faksu, niecierpliwie czekałem, aż maszyna wypluje zdjęcie. Przedstawiało młodą Hinduskę w sari, druga kartka zawierała szczegóły dotyczące lotu.

- Szlag… - wymamrotałem.

Normalnie zadzwoniłbym do Marka, ale wiedziałem, że jest chwilowo niedostępny, wraz z niemal całą obsadą CGR uczestniczył właśnie w kursie szkoleniowym w tropikach. Mogłem oczywiście przekazać sygnał odpowiednim służbom i nie zawracać sobie tym głowy, jednak podejrzewałem, że pod nieobecność Marka natrafi on na entuzjastów w rodzaju pułkownika Rućki, którzy oleją go z zimną krwią. Nie wiedziałem też, czy przekazanie mi wiadomości o planowanym przemycie nie było dla Magika w mniejszym czy większym stopniu ryzykowne, a jeśli zorientuje się, że nic nie zrobiłem w tej kwestii, następnej informacji nie będzie… Sprawa była tym ważniejsza, że wydawało się wątpliwe, aby Ihor zawracał mi głowę jakimiś detalistami.

Zastanowiłem się chwilę - Marek i jego chłopcy byli nieuchwytni, Anton nadal przebywał w Rosji, zostawał tylko Sasza. Sęk w tym, ze nie znałem go zbyt dobrze. Potrzebowałem jakiegoś wsparcia, ale też kogoś, kto będzie ściśle wykonywał moje polecenia, działając samodzielnie, w zasadzie wykraczaliśmy poza granice prawa. Ostatnie, czego bym sobie życzył, to jakaś afera spowodowana nadmiernym… entuzjazmem. Z drugiej strony, mimo iż Sasza odgrywał przeważnie rolę wiejskiego głupka, gdyby był naprawdę narwany lub miał problemy z subordynacją - na pewno nie służyłby w Specnazie. Tak czy owak, nie miałem wielkiego wyboru…

Zadzwoniłem z automatu: jak konspiracja, to konspiracja. Co prawda, gdybym był namierzany przez zawodowców, w niczym by mi to nie pomogło, ale odrobina ostrożności jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Kiedy Sasza podniósł słuchawkę, przedstawiłem mu zwięźle sprawę, używając dość ogólnikowych stwierdzeń. Jeśli się zgodzi, o detalach pogadamy osobiście.

- Spotkamy się za godzinę na lotnisku - zdecydował. - Jeśli chcemy zdążyć, musimy natychmiast lecieć do Warszawy.

Trzeba mu było przyznać, że nie tracił czasu na próżne gadanie.

- W porządku - odparłem. - Już jadę.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Hinduskę śledziliśmy bez trudu, po wylądowaniu poprosiła o pomoc przy ściągnięciu wózka z taśmy bagażowej, ułożyła w nim trzymane do tej pory na rękach niemowlę i opuściła teren lotniska. Zadziwiająco niewielką torbę przewiesiła przez ramię. Kilka ulic dalej weszła na parking i zniknęła wraz ze swoim bagażem w czarnym vanie z przyciemnionymi szybami. Byliśmy na to przygotowani, prowadząc wypożyczony samochód, Sasza utrzymywał dystans kilkudziesięciu metrów.

- Konstancin-Jeziorna - zawyrokował po kwadransie.

Mruknąłem potakująco. Rosjanin zwolnił, zwiększając dystans od śledzonego pojazdu.

- Tu nam nie ucieknie - stwierdził.

Van zatrzymał się przed sporych rozmiarów willą, kobieta wysiadła, niosąc zawodzące monotonnie dziecko. Towarzyszący jej smagły mężczyzna otworzył pospiesznie drzwi do domu i ponaglił ją gestem, rozglądając się wokół nerwowo. Po chwili oboje zniknęli wewnątrz.

Nacisnąłem kilkakrotnie dzwonek, potem użyłem pięści i butów.

- Zarysowaliście mi lakier! - zaryczałem. - Zadzwonię na policję!

Trudno powiedzieć, czy przekonały ich moje wykrzykiwane kiepską angielszczyzną groźby, czy też miotane przez Saszę z bezbłędnym akcentem przekleństwa, dość że w końcu wyszedł do nas kierowca vana.

- Nie było żadnej kolizji! - oświadczył z oburzeniem. - Jechałem ostrożnie!

Jego mina świadczyła wyraźnie, że ma zamiar dokładnie omówić tę kwestię, jednak zamiast kontynuować, osunął się na ziemię z kredowobiałą twarzą. Nie dziwiłem się, Sasza użył paralizatora o napięciu pięciuset tysięcy wolt… Związałem faceta jego własnym paskiem i krawatem, według wszelkich reguł szkoły hojojutsu, łącząc wykręcone za plecy dłonie z pętlą na szyję, tak że każdy gwałtowniejszy ruch musiał spowodować utratę przytomności.

- Mam nadzieję, że to nie pomyłka - mruknąłem.

- Wątpię - odparł z ponurą miną Sasza. - Magik to kawał gnoja, ale nie przekazywałby ci fałszywych informacji.

Pozbawione śpioszków dziecko leżało na twardym, drewnianym stole niczym porzucona zabawka. Dotknąłem jego szyi - była zimna. Kątem oka dojrzałem metaliczny błysk, krótkie ostrze przejechało po moim policzku. Zablokowałem następny atak, owinąłem rękę wokół łokcia Hinduski, założyłem dźwignię, drugą dłonią zmiażdżyłem jej krtań. Upadła wstrząsana drgawkami, wiedziałem, że nie umrze od razu. Przez jakiś czas będzie jeszcze próbowała oddychać, jej organizm podejmie desperacką walkę nie tylko z zatrzymaniem oddechu i wewnętrznym krwotokiem, ale też z nagłym zwężeniem naczyń wieńcowych spowodowanym atakiem na krtaniowe odgałęzienia nerwu błędnego. Tyle że będzie to walka z góry skazana na klęskę… Nie zwracałem na nią uwagi, nie próbowałem zatamować spływającej mi po twarzy krwi. Patrzyłem na najwyżej dziesięciomiesięczne niemowlę z brzuszkiem zszytym niedbale grubą nicią. Dziecko było martwe przynajmniej od kilkunastu godzin. Odwróciłem się, słysząc nieprzyjemny chrzęst - Sasza potężnym kopnięciem zmiażdżył naszemu jeńcowi kolano, uprzednio zalepiwszy mu usta plastrem. Z kamienną twarzą włożył lateksowe rękawiczki, wyjął nóż i zaczął przecinać szwy na brzuchu maleństwa. Nie liczyłem niewielkich, opakowanych w folię pakunków, które pojawiły się na stole. Chciałem krzyczeć, ale nagle każdy oddech stał się wysiłkiem niemal ponad moje możliwości. Musiałem usiąść.