- Janusz! - zawołał Anton, zaglądając do pokoju. - Chodź szybko, chyba coś znaleźliśmy.
W sąsiednim pomieszczeniu Sasza, krzywiąc się niemiłosiernie, odbijał tynk rękojeścią swojego wiernego noża. Wykonany z jednego kawałka stali płaski Wampir był bronią do podrzynania gardeł, a nie do prac budowlanych. Byłem wzruszony poświęceniem mojego rosyjskiego przyjaciela i powiedziałem mu o tym. Zarobiłem dwa niechętne warknięcia oraz lekkiego kopniaka w tyłek od Anny. Uczuciowi ci Rosjanie! A jacy przywiązani do sprzętu… W końcu Sasza odstąpił na bok, sprawdzając troskliwie, czy aby nie zapaprał tynkiem linki oplatającej rękojeść noża, i mogłem przystąpić do oględzin.
W ścianę wmurowana była niewielka skrytka, zabezpieczona drzwiczkami z grubej blachy. Nie było widać niczego, co uniemożliwiałoby otwarcie schowka. Sięgnąłem pod marynarkę i użyłem swojego Walthera, aby podważyć krawędź drzwiczek. Odchyliłem je bez trudu i zakląłem paskudnie - wewnątrz znajdował się sejf z mechanicznym zamkiem szyfrowym.
- Semtex? - zapytał Anton.
- Odwal się, prostaku! - warknąłem. - A teraz jazda stąd! Wyjdźcie do tamtego pokoju, a jakby się okazało, że są tu jakieś niespodzianki, to poczekajcie chwilę, zanim się władujecie z ekspedycją ratunkową.
Podszedłem do okna i otworzyłem je na całą szerokość. Nie sądziłem, aby odrobina świeżego powietrza pomogła mi wiele w przypadku jednego z zapachowych preparatów Alchemika, ale zawsze to coś… W zasadzie mogłem pojechać po jakąś maskę ochronną z filtrem gazowym, lecz byłem zbyt podekscytowany. Prawda, że miałem asa w rękawie - znałem kod Alchemika. To znaczy tak mi się wydawało… Była to odręczna notatka na marginesie jednego z meldunków omawiających nową partię preparatu neutralizującego zapach człowieka. Ciąg pozornie bezsensownych cyfr i liter wyglądał na szyfr do sejfu. Meldunek został napisany dwa miesiące przed śmiercią Alchemika, więc prawdopodobieństwo, że jest aktualny, było spore. Pozostawało tylko spróbować…
Dotleniłem się za pomocą kilku forsownych wdechów i powstrzymując powietrze w płucach, wykręciłem odpowiednią kombinację. Rozległ się delikatny szczęk, po czym sejf stanął otworem. Nie założono żadnej pułapki. W środku, na dwóch półkach, ustawiono kilkanaście niewielkich fiolek, każda z nich była oklejona wąskim paskiem papieru i opisana wyblakłym z upływu czasu atramentem. Skinąłem dłonią na resztę ekipy i odsunąłem się od skrytki, aby i oni mogli się ponapawać sukcesem.
- Lepiej tego nie dotykajcie - powiedziałem, widząc, że Sasza sięga w głąb sejfu.
Rosjanin gwałtownie cofnął rękę.
- Trzeba by to jakoś przenieść. Macie może coś miękkiego, w co można by zawinąć te ampułki? Watę, chusteczki higieniczne?
Po chwili wahania Anna sięgnęła do torebki i czerwieniąc się lekko, podała mi paczkę podpasek.
- To jest to! - sapnąłem z zadowoleniem.
Ostrożnie rozprułem wzdłuż kilka z nich, a dwie następne pociąłem na niewielkie kawałki. Fiolki owinąłem włókniną i włożyłem do wnętrza rozciętych podpasek. Całość okleiłem taśmą izolacyjną, którą wygrzebał skądś Anton. Pakunek wyglądał na dość bezpieczny.
- Możemy wracać - zarządziłem.
Wyszliśmy na korytarz i starannie zamknąłem drzwi. Co prawda właściciel i tak się trochę zdziwi, gdy wróci, ale to już nie mój problem.
- To żenujące - drażnił się z Anną Sasza - narażać nas, niewinnych chłopców, na widok tak intymnych… akcesoriów.
- Trochę wdzięczności - zastopowałem go z uśmiechem. - Żeby nie te podpaski, wykorzystalibyśmy twoje barchanowe gacie.
- Barchanowe?! - zawołał z pretensją w głosie.
- Nie przejmuj się, jestem pewien, że to szczyt mody w rosyjskich kręgach militarnych.
Wsiedliśmy do samochodu.
- Pamiętacie, gdzie mieszkam? - spytałem.
Anna bez słowa skinęła głową.
- Teraz Stoliczna - powiedział z ożywieniem Anton. - Dużo Stolicznej.
- Eee… - marudził Sasza. - Oni nie mają dobrych zakąsek. Lachy przeklęte.
- Słonina marynowana według rosyjskiego przepisu sprzed stu lat, ciemny chleb na zakwasie, kiszone ogóreczki, marynowane podgrzybki wielkości paznokcia kciuka… - rzuciłem w przestrzeń.
- Skąd niby ten chleb?! - warknął nieufnie. - Nie jadłem takiego z pół roku.
- Sam go wczoraj upiekłem.
- Anno - odezwał się z troską w głosie Anton - dodaj gazu…
* * *
Obudziłem się we własnym łóżku, tuląc w objęciach ogromnego misia - maskotkę, którą dostałem jakiś czas temu w prezencie od studentów. Ktoś zdjął mi buty i przykrył kocem. Zwlokłem się z posłania, czując lekki zawrót głowy. Smaku w ustach wolałem nie analizować. Wszedłem pod prysznic. Zimna i gorąca woda, stosowane w dwuminutowych dawkach, postawiły mnie z grubsza na nogi. Poszedłem do kuchni i krzywiąc się, wyciągnąłem z lodówki uniwersalny specyfik na kaca doktora Korpackiego. Kiedyś hinduscy wojownicy używali tego preparatu, żeby poprawić swoje możliwości fizyczne. Jak widać zawód historyka ma też dobre strony. Czasem w starych księgach i źródłach można trafić na pożyteczne informacje. Wyraźnie potrzebowałem podniesienia parametrów fizycznych. Łyknąłem żółtawego, mętnego płynu. Lepiej, żebyście nie znali jego składu. Ja sam wiele bym dał, żeby go nie znać…
Usiadłem ciężko na taborecie i kiedy kilka minut później przejaśniało mi się w głowie, zacząłem ubierać się pospiesznie. Byłem umówiony z Davidoffem i kimś z ABW, całe szczęście, że zadzwoniłem do profesora przed popijawą. Mimochodem zauważyłem, że moje lokum nie nosi żadnych śladów wczorajszej imprezy. Zapewne zatroszczyła się o to Anna, która wypiła tylko symboliczny kieliszek wódki. Tamtych dwóch nie byłoby w stanie zatroszczyć się o cokolwiek, podobnie jak ja pod koniec balangi… Rozpakowałem fiolki z sejfu Alchemika i wstydząc się trochę swojej podejrzliwości, sprawdziłem, czy na etykietkach buteleczek są niemal niezauważalne znaczki, jakie porobiłem wczoraj paznokciem. Wszystko się zgadzało. Zapakowałem co trzeba w wyłożoną watą kasetkę i wyszedłem z mieszkania. Na uczelnię pojechałem taksówką. Wnioskując z przestraszonej miny taksówkarza, zerkającego co chwila na moje zmaltretowane oblicze, była to rozsądna decyzja. Lepiej, żebym nie prowadził w takim stanie.
Po wejściu do gabinetu profesora przywitałem się skinieniem głowy i zwaliłem bezwładnie na fotel. Davidoff przerwał rozmowę z facetem z ABW.
- Ma pan to? - zapytał od razu.
Bez słowa podsunąłem mu kasetkę.
- Co tam jest? - chciał wiedzieć nieznajomy mężczyzna. Miał zimne, niebieskie oczy i ogorzałą cerę. Wyglądał na kogoś, komu niezdrowo jest wchodzić w drogę.
- O ile się nie pomyliłem w interpretacji napisów, sześć fiolek zawiera ten preparat na psy, a trzy opatrzone są łacińskim napisem „Veritas”. Do tego jedna ampułka opisana jako „Nuda Veritas” - powiedziałem ostrożnie.
- Pańska interpretacja?
- Nie jestem chemikiem ani… - zacząłem.
- Jasiu - przywołał mnie do porządku Davidoff.
- „Veritas” może być specyfikiem, który znosi opór przesłuchiwanego, proszę na to uważać, bo prawdopodobnie preparat był podawany drogą wziewną. Wystarczy rozbić fiolkę i już… „Nuda Veritas” to po łacinie „naga prawda”, być może to silniejsza wersja tego środka. Radzę oddać kasetkę od razu do laboratorium.