Выбрать главу

- Dotrzymałeś słowa - mruknął Sasza. - Umarł bez bólu.

W jego głosie pojawiła się nutka uznania, może nawet podziwu. Zdążyłem dobiec do toalety, zanim wstrząsnęły mną torsje. Zadawanie śmierci na zimno to naprawdę nie moja liga…

* * *

Chyba pierwszy raz w życiu widziałem tak sprawną obsługę odczytującą niemal myśli klientów. Z drugiej strony, nie powinienem się dziwić, biesiadowaliśmy przecież w jednej z najelegantszych warszawskich restauracji, a mimo że Ihor powszechnie uchodził za rosyjskiego biznesmena - w czym zresztą było sporo prawdy - ludzie jednak wiedzieli swoje. Magik wynajął całą salę, jego ludzie pilnowali lokalu od zewnątrz.

- Tak jest wygodniej - wyjaśnił mi Fiedia Pogrzebacz. - Od czasu do czasu i tak robimy dużą imprezę, a łatwiej obstawić knajpę, niż sprawdzać, czy nie przywlokłeś za sobą ogona do posiadłości.

Odetchnąłem głęboko, powiodłem wzrokiem wokół: nikt z kilkunastu biesiadujących w zadziwiająco swobodnej i serdecznej atmosferze Rosjan nie zwracał na mnie szczególnej uwagi. Siedzieli po dwóch i trzech przy niewielkich stolikach, jednak wielokrotnie przechodzili od stołu do stołu, aby wypić z kimś wódkę albo chwilę pogadać. Wychwyciłem kilka ciekawych spojrzeń, lecz nie było w nich niepokoju związanego z obecnością obcego. Skoro siedziałem z Pogrzebaczem, widać byłem swój… Ta dobroduszna akceptacja wywoływała we mnie dość mieszane uczucia, ale wiedziałem, że jeśli mam zrealizować swój plan, muszę przekonać do niego obecnych. Marek i jego oddział nadal byli niedostępni. Także to, co chciałem zrobić, wykraczało zdecydowanie poza profil działania antyterrorystów. Nie miałem zamiaru niczego ukrywać przed Markiem, jednak wolałem, aby dowiedział się o tym, dopiero gdy będzie po wszystkim. O ile będę w stanie cokolwiek zdziałać, rosyjska mafia nie jest organizacją charytatywną, a właśnie o taką przysługę zamierzałem ich prosić. No, może nie do końca… Wszyscy mieli swoją cenę, choć niekoniecznie wyrażoną w pieniądzach, pozostawało tylko mieć nadzieję, że prawidłowo oceniłem sytuację. Jeśli mi się nie uda, ośmieszę się publicznie, a moje akcje drastycznie spadną. W takim środowisku opinia była wszystkim.

- Dość swobodna atmosfera - zagaiłem, starając się odpędzić ponure myśli.

Pogrzebacz, wysoki chudzielec, przypatrywał mi się przez chwilę z rozbawieniem.

- Jesteśmy w pewnym sensie rodziną - powiedział. - Nie, to nie jest standard - odparł, widząc mój sceptyczny uśmieszek. - O takim modelu organizacji zadecydował Ihor. Część z nas faktycznie walczyła razem w Afganie i Czeczenii, w takich sytuacjach można człowieka poznać - stwierdził. - Bardzo dobrze poznać… Kiedy wróciliśmy, okazało się, że nie ma dla nas ani pracy, ani pieniędzy, czasem łączyło się to z problemami rodzinnymi. Niejedna narzeczona czy żona stwierdziła, że lepszy inżynier albo inny urzędas w garści niż komandos w Afganistanie. Takie życie. - Wzruszył ramionami. - Więc cóż nam pozostało? Zaczęliśmy się zbierać do kupy, pomagać jeden drugiemu, zabiegać o pieniądze dla kumpli. Na leczenie, na protezy, żeby mogli przeżyć następny miesiąc…

- No i w końcu wymyśliliście, skąd wziąć szmal - zgadłem. - Oczywiście tylko dlatego, by pomóc kumplom.

W oczach Pogrzebacza zabłysło coś złowrogiego, jednak opanował się w ułamku sekundy.

- Możesz sobie kpić - syknął - ale nie możesz nas osądzać. To nie ciebie posłano na śmierć, nie ciebie wyruchało państwo, dla którego walczyłeś, nie ciebie zdradziła żona!

Przytaknąłem znużonym gestem, przypomniała mi się zasada: „Sądź sprawiedliwie”.

- Masz rację - westchnąłem. - Nie mnie was oceniać.

- Nie handlujemy narkotykami - powiedział, nawiązując do ostatnich wydarzeń. - A nikt z nas nie zabiłby dziecka, by je nafaszerować heroiną.

- I wychodzicie na swoje? - spytałem ze zdziwieniem.

- Kiedyś się tym zajmowaliśmy - przyznał. - Ihor skończył z prochami parę lat temu, przy odpowiednim nagromadzeniu kapitału bardziej opłaca się gra na giełdzie i inwestycje w bankowość. Porównywalny zysk, a ryzyko żadne.

- To dlatego jesteście tacy pomocni w tej kwestii?

- Między innymi, ale reszta to nie twój zakichany interes, Polaku - warknął. - Przyszedłeś tu po prośbie, więc lepiej przygotuj sobie dobrą gadkę, bo chłopcy są odporni na perswazję.

- Po prośbie? - spytałem z udanym zdziwieniem.

- Ihor to od razu przewidział. Powiedział, że zaczynasz myśleć kategoriami pola walki, a nie prawniczymi.

- Ten komplement zaparł mi dech w piersi - mruknąłem. - I cieszę się, że wiesz, co znaczy słowo „kategoria” - dodałem złośliwie.

- Słabo, słabiutko - posumował mnie Pogrzebacz. - Myślałem, że stać cię na więcej, ale to pewnie ten stres…

Udałem, że nie wzrusza mnie jego kpina, zabębniłem palcami po stole. Nie ulegało wątpliwości, że ludzie, których chciałem przekonać, byli sprytniejsi, bardziej bezwzględni i dużo bogatsi ode mnie. Szansa, że mnie wysłuchają, nie była wielka, choć stawka wysoka. W podwarszawskim magazynie miało się znajdować ponad pół tony heroiny, a możliwość radykalnego zniechęcenia hinduskich gangów do ekspansji na teren Polski też powinna okazać się coś warta. Ile potrafię poświęcić, aby osiągnąć ten cel? Na jakie kompromisy pójdę? Miałem wrażenie, że wsysa mnie jakiś nieznany świat, gdzie znikają wszystkie barwy, a jedynym kolorem jest szary…

Kiedy wyszedłem na środek sali, Magik zadzwonił lekko widelcem w kieliszek, mimo gwaru wszyscy usłyszeli sygnał. Jeden z Rosjan dopilnował, żeby cała obsługa opuściła pomieszczenie. Zapanowała cisza, znalazłem się w centrum uwagi.

- Nasz przyjaciel ma nam chyba coś do powiedzenia - oznajmił z uśmiechem Ihor.

Obrzuciłem go ponurym spojrzeniem, a potem w paru zdaniach przedstawiłem swoją propozycję.

- Co z tego będziemy mieli? - zapytał wprost jeden z biesiadników. - I po cholerę te zastrzeżenia, by zostawić przy życiu tych, którzy nie będą walczyć?

- A co to za różnica? - odburknąłem. - Musisz zabijać wszystko, co się rusza?

- Różnica jest taka, że jeśli celem jest likwidacja magazynu i jego… obsługi, można zastosować zupełnie inne procedury, niż w wypadku, kiedy mamy selekcjonować wrogów na tych z bronią i bezbronnych. To tak, jak na wojnie: jeśli walczysz o jakąś ulicę i widzisz, że strzelają do ciebie z małego białego domku, to nie wpadasz tam ze swoimi ludźmi, wdając się w strzelaninę na każdym pół-piętrze, tylko dzwonisz do dowódcy najbliższej baterii moździerzy i mówisz: „Wania, pierdolnij w ten domek”.

- Nie można pierdolnąć w ten domek - powiedziałem stanowczo.

- Niby dlaczego? I powtarzam: co z tego będziemy mieli?

Powiodłem wzrokiem po biesiadnikach, nie wyglądało na to, abym kogokolwiek przekonał.

- Pozbędziecie się konkurencji - rzuciłem bez przekonania.

- Słaby argument. - Pokręcił głową Ihor. - Zrobiłem już swoje, zawiadomiłem was. Dlaczego mam odwalać waszą robotę?

Postanowiłem wyciągnąć asa z rękawa, skinąłem na Fiedię - wcześniej musiałem mu oddać walizeczkę. Rosjanin otworzył ją i znieruchomiał niczym rażony gromem. A ja uniosłem w górę opakowany w folię fragment sztandaru.

- To chorągiew Michała Archanioła. Nie oferuję wam pieniędzy ani żadnych innych korzyści. Jako Chorąży obiecuję jedynie błogosławieństwo Archistratiga dla tych, którzy podejmą walkę w jego imieniu. O ile w jej trakcie będą przestrzegać jego kodeksu.

- To… to autentyk? - wykrztusił Ihor.

Rosjanin, tak jak i inni, zerwał się na nogi i wpatrywał z niedowierzaniem w strzęp sztandaru.