Выбрать главу

- Jakie zasady? - nie zrozumiał Marek.

- Nieważne! - Machnąłem ręką. - Decyduj. Jeśli choć jeden z was będzie przeciw, nie wyślę ani filmu, ani głów. Tylko że wtedy oni spróbują znowu, za parę miesięcy. Ta albo inna grupa. Nie przeszkodzi im fakt, że ktoś tam zginął. W Azji ludzkie życie jest tanie…

- Jestem za - oznajmił Maks.

Obaj skierowaliśmy wzrok na Marka.

- Niech będzie - westchnął. - Nie lubię zabijania dzieci.

* * *

Dolałem Małgorzacie odrobinę wina, podsunąłem kawałek własnoręcznie zrobionego tortu Sachera.

- Utyję - jęknęła.

- Wątpię - odparłem, obrzucając ją taksującym spojrzeniem.

A było na co popatrzeć, bo moja przyjaciółka, na co dzień ubrana skromnie, choć elegancko, dzisiaj postanowiła zapewnić mi niezapomniane wrażenia wizualne. I nie ma co ukrywać - zapewniła. Jestem wrażliwy na kobiecą urodę, można chyba powiedzieć - nadwrażliwy. A jeśli jeszcze za urodą stoi wybitna inteligencja i niewymuszony, naturalny wdzięk…

Przynajmniej raz w tygodniu jedliśmy u mnie kolację, z czasem stało się to naszym rytuałem. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Poznawaliśmy się.

- Jadłam parę razy tort Sachera, ale ten jest wyjątkowo dobry.

- Bo robię go według oryginalnego przepisu z XIX wieku. Czasem wiedza historyczna się przydaje.

- Do czego jeszcze się przydaje? - spytała z figlarnym błyskiem w oku.

- Do wielu rzeczy. - Pokazałem jej język.

Po chwili wróciliśmy do tematu Anity. Moja „siostra” zwierzyła się zarówno mnie, jak i Małgorzacie, że jest beznadziejnie zakochana w starszym o dziesięć lat malarzu. Tamten nie zwracał na nią kompletnie uwagi. Rozmowę przerwał nam dzwonek u drzwi, chwilę później ktoś użył pięści. Małgorzata podskoczyła nerwowo na krześle.

- Spokojnie - mruknąłem. - To pewnie któryś z moich rosyjskich przyjaciół się zabawia, niektórzy z nich nie oswoili się jeszcze z techniką.

Nie pomyliłem się, w korytarzu stał Anton.

- Musimy pogadać - rzucił, wchodząc.

Od razu skierował się do pokoju.

- Margarita - Anton, Anton - Margarita - dokonałem prezentacji.

Rosjanin pocałował Małgorzatę w rękę, zasiadł przy stole i poczęstował się tortem. Mimo pozorów beztroski widać było, że coś zaprząta jego myśli.

- Myślałem, że w Rosji nie ma zwyczaju całowania kobiet w rękę? I zwolnij trochę z tym tortem, bo się porzygasz! - ostrzegłem, widząc, że wpycha do ust trzeci kawałek.

- Zwyczaju nie ma, ale jeśli zdarzy się okazja - wymamrotał. - Masz dobry gust… Trzy dni prawie nic nie jadłem - wyjaśnił.

- Margarita, przynieś trochę zupy - poprosiłem.

Moja przyjaciółka wyszła bez słowa.

- Co się stało? Mów! - poleciłem.

Anton znużonym gestem rozmasował twarz.

- Sytuacja wygląda nie najlepiej - przyznał. - Mamy kilkunastu zabitych, nawet Dżuma został lekko ranny. To była prawdziwa masakra.

- A konkretnie? I czemu: nawet Dżuma?

- On ma niesamowite szczęście - wyjaśnił. - A co do sytuacji… - urwał, widząc wchodzącą Małgorzatę.

- Wiecie co? - Postawiła przed Antonem napełniony po brzegi talerz. - Pogadajcie sobie sami. Widzę, że musicie załatwić jakieś interesy. A jak skończycie, zadzwoń. - Pocałowała mnie w policzek, zabrała torebkę i wyszła.

Odprowadziłem Małgorzatę wdzięcznym spojrzeniem, nie byłem zdziwiony - profesor Boerner była uosobieniem taktu i kurtuazji. O nic nie pytała, nie miała pretensji o zepsuty wieczór.

- Tango wzięli zakładników, ponad dwadzieścia osób. - Rosjanin pałaszował zupę łapczywie. - W dodatku mają kupę sprzętu z naszych magazynów, w tym być może broń chemiczną. Zaatakowaliśmy bez dostatecznego rozeznania sytuacji, bo była obawa, że jej użyją. Atak poszedł od frontu i z góry, ze śmigłowców. Okazało się, że przedpole jest zaminowane, a na dachu te skurwysyny umieściły PWM. Trzynastu zabitych, dziewięciu rannych, dwa śmigłowce zniszczone…

Ostatnie zdanie Anton niemal wymamrotał. W jego głosie słychać było ogromne zmęczenie.

- Idź się połóż, prześpij trochę, zanim utopisz się w zupie - powiedziałem, widząc opadającą coraz niżej głowę Rosjanina.

Skinął głową i chwiejnym krokiem wyszedł z pokoju. Westchnąłem i w chwilę później poszedłem za nim - leżał skulony na dywanie. Zdjąłem mu buty, przykryłem kocem i wróciłem do salonu.

Zrobiłem sobie drinka i rozparłem się w fotelu, potrzebowałem chwili namysłu. .

Nie jesteśmy z Antonem przyjaciółmi w konwencjonalnym sensie tego słowa. Bardziej towarzyszami bron Jego zachowanie, pewna bezceremonialność wskazywały, że był śmiertelnie zmęczony, nie tylko fizycznie. Nie dziwiło mnie to. Sytuacja, jaką opisał, wyglądała na poważną, to był koszmar dla sił specjalnych. Terroryści wyposażeń w najnowszą broń i potrafiący jej użyć… Wykorzystanie PWM świadczyło o tym dobitnie. PWM to rosyjski skrót od protiwowiertaliotnaja mina, Anton rozmawiał ze mną po polsku, ale ze zmęczenia nie przetłumaczył tego terminu. Miny do zwalczania śmigłowców albo nisko lecących samolotów to przebój ostatnich lat. Uaktywniane są poprzez warkot silników, mają bardzo czułe mikrofony, wystrzelenie ładunku lub ładunków w stronę śmigłowca nadzoruje zespół sensorów podczerwieni. Zasięg rażenia to przeważnie stożek o promieniu stu pięćdziesięciu metrów. Wystarczy ustawić ze dwie takie na dachu i można się nie obawiać desantu ze śmigłowców.

Wychyliłem resztkę alkoholu, przełknąłem nerwowo ślinę. Bałem się. Jeśli Rosjanie sami przyznają, że siedzą po uszy w gównie… A to przecież najlepszy oddział w Rosji, absolutna elita. Wiedziałem, że nie dorastam im do pięt. Wiedziałem też, że nie proszą mnie o pomoc jako Janusza Korpackiego, liczą na wsparcie Archistratiga. Byłem dla nich Chorążym, nosicielem sztandaru…

Późno w nocy zadzwoniłem do Małgorzaty, poinformowałem o planowanym wyjeździe. Nie zadawała pytań, jednak jej głos świadczył, że domyśla się, iż chodzi o coś poważnego. Prosiła, bym na siebie uważał, i życzyła mi szczęścia. Podziękowałem. To ostatnie będzie mi potrzebne jak jeszcze nigdy w życiu…

* * *

Szum silników powoli mnie usypiał, nic dziwnego - byłem zmęczony. Po przylocie do Moskwy niemal natychmiast znalazłem się na pokładzie transportowego Anionowa. Wraz ze mną leciało kilku Rosjan o ponurych, z gruba ciosanych twarzach, ładownia samolotu zawalona była skrzyniami ze sprzętem. Z Dżumą i resztą jego ekipy miałem się spotkać na miejscu - w Nikołajewsku, niewielkiej miejscowości w Kraju Chabarowskim.

Jak zwykle, kiedy wydarzenia pędziły w zbyt szybkim tempie, miałem odczucie nierealności sytuacji, umysł bronił się przed natłokiem wrażeń. Siedziałem na twardym, przeznaczonym dla spadochroniarzy krzesełku, a jednocześnie wspominałem jeszcze ostatnie chwile spędzone w Krakowie, rozmowę z Małgorzatą. Nie jestem ekspertem w kwestiach damsko-męskich, lecz wydawało mi się, że moja przyjaciółka naprawdę mnie lubi. Być może więcej niż lubi. To były przyjemne myśli, bardzo przyjemne…

Zanim wyjechałem, załatwiłem formalności, wiedziałem, że szanse, abym wrócił cało, są niewielkie. Zostawiłem krótkie listy do tych osób, na których mi zależało, rozdysponowałem majątek. Zabrałem ze sobą tylko buty ze wzmocnioną, przeciwminową podeszwą i glocka. Miałem nadzieję, że to pierwsze uchroni mnie przed koniecznością użycia drugiego… Nie przewidywałem sytuacji, w której ktoś z moich bliskich będzie się musiał zajmować kaleką. Prawda - wiozłem też sztandar. Chciało mi się śmiać, kiedy wspominałem pierwotną fascynację artefaktem. Teraz, po pewnym czasie, wiedziałem świetnie, że chorągiew Archistratiga w żaden sposób nie wpływa na rzeczywistość, no a przynajmniej nie bezpośrednio. Nie będzie cudu, nikt nie rozbroi min, nie zasłoni nas przed wzrokiem terrorystów. Nie mogłem mieć co do tego całkowitej pewności, ale wydawało mi się, że działanie relikwii polega na wyzwalaniu tego, co w ludziach najlepsze, nic mniej, ale i nic więcej. Wątpiłem, aby to wystarczyło. Żadna, największa nawet odwaga i poświęcenie, żaden zapał bojowy nie zniwelują prostego faktu, że znajdziemy się w otwartym polu pod ostrzałem zawodowców, że będziemy musieli pokonać sto metrów zaminowanego terenu, że wrogowie mają broń chemiczną. Chyba żeby liczyć na nieco większą niż zwykle dawkę szczęścia wojennego… Niewiele wydusiłem z Antona przed wyjazdem, jednak to, co powiedział, wystarczało, żeby zacząć się martwić. To nie byli zwykli terroryści, lecz odłam jednej z najokrutniejszych moskiewskich mafii i paru żołnierzy, którzy zdezerterowali, zabierając ze sobą spory zapas najrozmaitszych zabawek z największego w Rosji magazynu wojskowego. Nie zakładałbym się, że nie byli ze Specnazu… Powściągliwość Antona w kwestii przebiegu kariery wojskowej dezerterów wydała mi się podejrzana, a sytuacja materialna rosyjskiego wojska czyniła moje przypuszczenia mocno prawdopodobnymi. Oczywiście słowo „Specnaz”, „Siły specjalne”, ma bardzo ogólne znaczenie. Jednostki potocznie nazywane Specnazem różnią się znacznie wyszkoleniem i stopniem profesjonalizmu, są też często przygotowywane do wykonywania zupełnie odmiennych zadań, jednak, tak czy owak, nawet jeśli dezerterzy nie byli z najwyższej półki, dotychczasowe wydarzenia wskazywały, że potrafią wykorzystać ogromną przewagę taktyczną, jaką zapewniał im umocniony budynek i przetrzymywani w nim zakładnicy. To ostatnie gwarantowało, że raczej nie dojdzie do rozwiązania problemu poprzez odpalenie kilku rakiet… Choć nie założyłbym się o głowę - to była Rosja. Niewykluczone też, że w jakimkolwiek innym państwie władze także podjęłyby decyzję o likwidacji zagrożenia za wszelką cenę, nawet kosztem życia zakładników, bo nie można było dopuścić do użycia broni chemicznej. Podejrzewałem mocno, że to, co planował Dżuma, było misją ostatniej szansy - jeśli się nie powiedzie, z najbliższego lotniska wystartują myśliwce szturmowe wyposażone w pociski powietrze - ziemia…