Mimo wszystko nie odczuwałem lęku, raczej ekscytację. Na szczęście ból brzucha przeszedł mi już jakiś czas temu. Byłem gotowy do walki, niezależnie od szans na wygraną. Sądziłem, że to wpływ sztandaru, ponieważ do tej pory nie wykazywałem skłonności samobójczych, a akcja, w której miałem wziąć udział, niewątpliwie była marzeniem każdego desperata. Nawet nie wiem, czy mogłem nazwać swoje nastawienie odwagą, czułem raczej coś bardziej pierwotnego - instynkt walki podobny do tego, który każe manguście stawić czoła królewskiej kobrze, gadowi zdolnemu zabić słonia.
Roześmiałem się na głos, nie zwracając uwagi na zdziwione spojrzenia Rosjan. Z opowieści Antona wynikało, że atak jest możliwy tylko od frontu. Z boków i z tyłu budynku nie było żadnych okien ani drzwi nadających się do sforsowania, sto lat temu wybudował go bogaty kupiec cierpiący na paranoję. Zdaje się, że podejrzewał rodzinę o chęć przedwczesnego przejęcia majątku, jak się zresztą okazało - nie bezpodstawnie, tyle że rodzinka dopadła go poza domem. To będzie klasyczna szarża, miałem tylko nadzieję, że umiejętności dowódcze Archistratiga nie zardzewiały, swoją ostatnią walkę stoczył dość dawno temu…
ROZDZIAŁ DWUNASTY
W baraku śmierdziało benzyną, jednak otwarto tylko kilka niewielkich, umieszczonych pod samym sufitem okien. Potężne, rozsuwane drzwi zostały zamknięte, zamontowano dodatkowe oświetlenie. Wewnątrz trzydziestoosobowy oddział Specnazu przygotowywał się do ataku na zajęty przez terrorystów obiekt. Wykonano makiety, jednak okoliczności nie pozwalały na zbyt dokładne odwzorowanie budynku. Trzeba się było liczyć z faktem, że w mieście są obserwatorzy donoszący terrorystom o wszystkich wykraczających poza codzienność wydarzeniach. Na przykład o obładowanych dyktą i deskami ludziach ściągających do starej składnicy. Nikt z żołnierzy nie mógł opuszczać magazynu, w którym ustanowiono centrum akcji. Znajdował się on zaledwie trzysta metrów od siedziby terrorystów. Ja byłem wyjątkiem, udawałem zainteresowanego dziejami miasta naukowca. Zwiedziłem muzeum, kupiłem reprodukcje dwóch starych pocztówek pochodzących z przełomu XIX i XX wieku - jedna przedstawiała rzekę i przystań, druga dom handlowy Kunst&Albers. Nikołajewsk nad Amurem nie mógł poszczycić się specjalnie imponującą historią, powstał dopiero w 1850 roku. Obejrzałem też budynek, który mieliśmy opanować, obecnie mieścił się tam urząd podatkowy. Kilkudziesięciu policjantów dzień i noc tworzyło dwa kordony wokół obiektu. Miało to nie tylko zapobiec ucieczce przestępców, ale też ewentualnej, nieplanowanej akcji rodzin zakładników. W chwili gdy terroryści uderzyli, wewnątrz znajdowali się klienci i pięciu pracowników. Jedna z urzędniczek przyszła do pracy z czteroletnią córeczką, łącznie dawało to dwadzieścia trzy osoby, których życie było zagrożone. Napastników doliczono się przynajmniej siedmiu. Położenie budynku okazało się koszmarne - usytuowany na środku skweru zapewniał ukrytym w nim bandytom pole ostrzału o promieniu niemal 360 stopni. Prawie wszystkie okna na tyłach urzędu zostały dawno temu zamurowane, pozostawiono tylko dwa - na trzecim piętrze. W efekcie atak był możliwy jedynie od frontu. Osmalone krzaczki i zryta w paru miejscach ziemia świadczyły jednak, że to nie najlepszy pomysł… Nikt nie wiedział, ile min chroni podejście do urzędu. Nigdy nie uważałem się za eksperta w zakresie akcji antyterrorystycznych, ale na zdrowy rozum nie widziałem żadnej możliwości osiągnięcia sukcesu za pomocą konwencjonalnych procedur. W dodatku sprawę zwąchała prasa, tę rosyjską chwilowo udało się uciszyć, jednak to tylko kwestia czasu, kiedy zainteresują się tym zagraniczne media. Nie można było w nieskończoność ukrywać faktu kradzieży sprzętu i broni chemicznej. Czas naglił, coraz realniejsza wydawała się możliwość, że rozkaz rozwiązania tej sytuacji otrzyma lotnictwo, a nie antyterroryści… Odosobnione położenie obiektu sprzyjało przyjęciu takiej opcji, wiadomo było, że nie zginie nikt postronny. To znaczy nikt poza zakładnikami…
Dżuma wstał i uniósł dłoń, przerywając prowadzone szeptem dyskusje. W baraku zapanowała pełna napięcia cisza.
- Sytuacja jest chujowa - zagaił. - Mamy czas do jutra, potem zabiorą nam tę sprawę. Obecnie trwa intensywna ewakuacja sąsiednich ulic na wypadek, gdyby doszło do skażenia. Wydaje się, że oni mają tylko parę pocisków artyleryjskich wypełnionych… dość paskudną substancją. - Spojrzał na mnie spod oka. Wyraźnie nie miał ochoty wtajemniczać postronnej w sumie osoby w detale. - Raczej nie istnieje możliwość, żeby je detonowali bez szkody dla siebie, ale całkowitej pewności nie mamy. Poprowadzimy atak w dwóch grupach: jedna od frontu, druga spod ziemi.
- Od frontu są miny - zauważył ktoś spokojnie.
- Są - przytaknął Dżuma. - Jednak mamy coś, o czym oni nie wiedzą: sztandar Michała Archanioła.
Oczy wszystkich obecnych skierowały się na mnie.
- Dżuma, chyba cię pojebało - odparłem obcesowo. - Rozumiem, że mam biec pierwszy z chorągwią i… ekhmm… torować drogę?
- Masz coś przeciwko? - odpowiedział pytaniem.
Wzruszyłem ramionami.
- Zrobię to, ale nie sądzę, że sztandar podziała tak jak myślisz. Ja… w jakimś stopniu poznałem jego możliwości. On nas nie zasłoni przed minami i ostrzałem, jego działanie polega na wykorzystywaniu do maksimum tego, co w człowieku siedzi. Najprawdopodobniej wylecę w powietrze na pierwszej minie. Razem z chorągwią.