- Sztandar obdarza szczęściem ludzi, którym udzielił błogosławieństwa Chorąży. To sprawdzone. Te miny nie są ułożone jedna przy drugiej, myślę, że po ostatniej próbie odbicia zakładników pozostało ich jedynie kilka. Moim zdaniem szanse, że je ominiesz, są spore. Pozostali pobiegną po twoich śladach…
- No dobrze, i co dalej? - spytałem.
- Z budynku mają idealne warunki do ostrzału, jednak możemy temu zaradzić, osłonią was snajperzy, zagrożeniem będą tylko miny. No, głównym zagrożeniem…
Westchnąłem, wiedziałem, że snajperzy mogą zapobiec precyzyjnemu ostrzałowi, ale nie zagwarantują, że nikt nie otworzy ognia.
- Wytłumacz mu, co z tym atakiem przez kanały - mruknął Anton.
Rosjanin od chwili przybycia do baraku niemal leżał w wyszabrowanym z sąsiedniego budynku fotelu, zdawało się, że spał.
- Atak od góry jest niemożliwy ze względu na te miny przeciwśmigłowcowe - wytłumaczył Dżuma. - Jednak odkryliśmy prowadzący do piwnic stary kanał z XIX wieku. Druga grupa zaatakuje tą drogą.
Rozejrzałem się, lecz nikt z obecnych nie wykazywał najmniejszego entuzjazmu. Zdziwiłem się, bo istnienie podziemnego przejścia wydawało się wręcz zrządzeniem losu.
- Gdzie jest haczyk? - mruknąłem.
Brat Anny przez dłuższą chwilę milczał, jakby zastanawiając się, czy w ogóle odpowiedzieć na moje pytanie.
- Ten kanał to nic nadzwyczajnego - stwierdził z cierpiętniczym wyrazem twarzy.
Konieczność udzielania wyjaśnień laikowi wyraźnie mu się nie podobała. Wcześniej kilkakrotnie zaznaczył stanowczo, że dla grupy szturmowej będę stanowił tylko balast i po sforsowaniu drzwi do budynku moja rola się kończy.
- Ma wysokość ledwo czterdziestu, czterdziestu paru centymetrów, z trudem można się przecisnąć. W dodatku właz prowadzący do piwnic budynku jest zaspawany, bo kiedyś wychodziły tamtędy szczury. Kilka metrów dalej przebiega rura z gazem. Żeby odblokować właz, będziemy musieli użyć materiałów wybuchowych - jeśli ładunek będzie zbyt mały, nie wyleziemy stamtąd, jak przesadzimy, pójdzie rura z gazem…
Przełknąłem nerwowo ślinę - w wypadku niepowodzenia żaden z żołnierzy nie będzie mógł się wycofać z kanału, zginą pod gruzami albo usmażą się żywcem.
- Hmm… - odchrząknąłem niepewnie, widząc, jak spojrzenia wszystkich znowu koncentrują się na mnie. - To ja już wolę biec przez te miny - oświadczyłem.
Rosjanie ryknęli śmiechem.
* * *
Podjeżdżaliśmy powoli do linii drugiego, wewnętrznego kordonu. Tą samą furgonetką, która co noc o północy przywoziła zmienników pilnującym budynku policjantom. No - powiedzmy - wyglądającą tak samo. Nasz samochód miał kuloodporne szyby i wzmocnioną konstrukcję, podwozie mogło wytrzymać wybuch nie tylko miny przeciwpiechotnej, ale i przeciwpancernej. Normalnie powinniśmy zatrzymać się sto metrów od celu, ale Dżuma podjął decyzję, aby przejechać podrasowanym wozem dodatkowo połowę tego dystansu. Samochód zabezpieczał nas przed minami, lecz zwiększał z kolei zagrożenie ostrzałem z ciężkiej broni. Jedno trafienie z granatnika mogło wyeliminować całą grupę. Terroryści posiadali kilka sztuk granatników najnowszej generacji, zdolnych do strzelania przeciwczołgowymi pociskami tandemowymi mogącymi przebić nawet pancerz reaktywny. W przypadku trafienia nasza furgonetka była bez szans.
Kierowca, Pasza Żulczyk, poprawił okulary taktyczne chroniące przed oślepieniem, zacisnął zęby i wdusił gaz. Nocną ciszę przerwało wycie silnika, na tym etapie nie dało się już nic zrobić, piłka była w grze.
- Teraz! - usłyszałem w wetkniętej w ucho słuchawce.
Zamknąłem oczy i policzyłem do pięciu, rozległ się brzęk rozbijanych szyb, eksplodowały granaty błyskowe. Być może kogoś udało się oślepić… Samochodem zarzuciło raz, potem drugi. Miny. Pasza zakręcił wozem w kontrolowanym poślizgu, ustawiając furgonetkę tylnymi drzwiami w stronę urzędu.
- Za mną! - ryknąłem, wyskakując z auta.
Na plecach miałem przypięty odblaskowy znacznik mający ułatwić innym podążanie po moich śladach. Tuż obok załomotała seria z wielkokalibrowego karabinu, rozległ się krzyk. Ktoś strzelał zza moich pleców do okien, znowu ponuro zahuczał wkm. Nie używaliśmy takiej broni ze względu na zakładników, jeśli trafi nas seria, żadna kamizelka kuloodporna tego nie wytrzyma. Miałem na sobie amerykańską kamizelkę Dragon Skin, najlepszą w oddziale, jednak nie czułem się tym specjalnie podniesiony na duchu, bo biegłem na czele…
Kilka metrów przed drzwiami eksplozja powaliła mnie na ziemię, przekoziołkowałem odruchowo - to jeden z usiłujących mnie wyprzedzić żołnierzy trafił na minę. Rozległ się przeraźliwy skowyt, kątem oka zobaczyłem, że ktoś odciąga rannego za uchwyt ewakuacyjny na kamizelce. Wpadliśmy do środka, zostałem nieco z tyłu, ale wbrew rozkazom Dżumy nie zatrzymałem się przy drzwiach. Ruszyłem po schodach w górę. Zewsząd dobiegały krzyki i odgłosy strzałów. Nie spieszyłem się, znałem swoje możliwości, wiedziałem, że dalszy rozwój sytuacji nie zależy już ode mnie, jednak coś ciągnęło mnie dalej, w głąb budynku. Kiedy ujrzałem walczącą z zarośniętym typem kobietę, strzeliłem odruchowo, trafiając napastnika w ramię. Niestety, nie to, w którym trzymał broń. Poczułem potężne uderzenie w pierś, potem w nogę, która załamała się nagle pode mną, padając, dostrzegłem leżące na podłodze dziecko. Świat zawirował, wydawało mi się, że słyszę głos Olega i rozpaczliwy kobiecy płacz. Ktoś mnie niósł, zdzierał ze mnie mundur, otoczył mnie zapach leków, a później był już tylko blask bezcieniowych lamp. Gdzieś z oddali usłyszałem głos Anny.
- Weź mnie za rękę - poprosiłem.
Jednak Anna odeszła. Zapadłem w ciemność.
* * *
Ocknąłem się, słysząc głośne pochrapywanie; kiedy otworzyłem oczy, przez dłuższą chwilę mrugałem, zanim odzyskałem ostrość wzroku. Względną ostrość. Białe płaszczyzny ścian falowały, powodowały zawroty głowy. Naprężyłem mięśnie, ciało oblał mi lodowaty pot - nie czułem lewej nogi. Naprzeciwko mnie, przy drzwiach skromnej, szpitalnej izolatki, spał mężczyzna. Nie mogłem dostrzec, kim jest, coś mi go zasłaniało. Po paru minutach zawziętego mrugania i kręcenia głową zidentyfikowałem ograniczający widoczność przedmiot jako własną nogę na wyciągu. Odetchnąłem. Jeśli nawet była poharatana, przynajmniej ją miałem…
Moje ruchy zbudziły śpiocha, klęknął przy łóżku. Dżuma.
- Jak tylko wyzdrowiejesz, to ci wpierdolę - powiedział bez żadnego wstępu. - Nie wiem, jak to jest u was w wojsku, ale tu wykonuje się otrzymane rozkazy. A ty wbrew mojemu poleceniu polazłeś na górę.
Próbowałem odpowiedzieć, ale nie byłem w stanie wydobyć głosu z wyschniętego na wiór gardła. Oleg zamoczył w szklance wody patyk owinięty watą i delikatnie zwilżył mi usta. Przełknąłem kilka kropel, ruchem oczu poprosiłem o więcej.
- W zasadzie możesz już pić, tylko spróbuj się nie zakrztusić.
Uniósł lekko moją głowę, pozwolił wypić parę łyków.
- Na razie wystarczy - oznajmił.
- Co z tą kobietą? - wychrypiałem. - Dziecko nie żyje?
- Żyje - westchnął. - Jego matka też. W dodatku i ona, i moi ludzie mają cię za bohatera. Uważają, że specjalnie odwróciłeś uwagę tego zbira, aby dać im możliwość celnego strzału. Moja ekipa to proste rosyjskie chłopaki, do głowy im nie przyjdzie, że ktoś może być tak popierdolony, żeby strzelać w co innego niż łeb, a potem liczyć na cud boski…
- Tam był ktoś jeszcze?
- Nawet nie zauważyłeś, prawda? - Wywrócił wymownie oczyma. - Był. Dwuosobowy zespół chciał wykończyć tego śmiecia, ale on zasłonił się kobietą. No i wtedy ty wkroczyłeś do akcji niczym inspektor Clouseau…