- To jakaś klątwa - wymamrotałem. - Najpierw Anna, a teraz ty…
- Nie mogę wykorzystać twojej niewiedzy - odparła ze łzami w oczach, ale zdecydowanie.
- To może powiesz mi teraz, o co chodzi?! - wybuchnąłem.
- Nie mogę. - Pokręciła głową. - Nie mogę… Dopiero w Polsce.
Wypadłem z pokoju, niemal nie używając laski. Zszedłem do sali treningowej, założyłem na chorą nogę obciążniki, rozpocząłem serię kopnięć w powietrze. Po pięciu powtórzeniach dopadł mnie ból. Kontynuowałem ćwiczenia. Kilkakrotnie upadłem na podłogę, ale nie zrezygnowałem z treningu. Fizyczna udręka pozwalała oderwać się od ponurych myśli, wymuszała skupienie na każdym ruchu i oddechu. Nie wiem, jak długo to trwało. Ocknąłem się na czworakach, kiedy jedna z pielęgniarek pomagała mi stanąć na nogi. Zaprowadziła mnie do łazienki i czekała, dopóki się nie wykąpię. Gdy wróciłem do siebie, zastałem pusty pokój. Małgorzata wyjechała.
Pierwsze dni po powrocie do Polski zajęło mi użalanie się nad sobą, gdyby nie to, że zatrzymałem się u Maksa, a raczej Maksa i jego wybranki, pewnie przestałbym nawet ćwiczyć. Wujek postawił sprawę jasno: albo wykonuję standardowe ćwiczenia rehabilitacyjne, albo przechodzimy do zestawu dwunastu pozycji wariata Li. Kiedyś w Chinach Maks zabawiał się wycieraniem podłogi miejscowymi mistrzami, wybierał tylko znanych powszechnie ekspertów o ustalonej renomie. Zabawa trwała, dopóki nie trafił na drobnego, niechlujnego staruszka zwanego wariatem Li. Stoczył z nim kilkanaście pojedynków z bronią i bez broni, jednak w każdym wypadku rezultat był ten sam - Maks zbierał łomot. Pozostał tam przez parę miesięcy, akurat tak długo, aby Li zdążył mu wyjaśnić główne zasady swojej sztuki. Nie były to żadne mordercze techniki, owe dwanaście pozycji wyrabiały wszelkie cechy motoryczne do takiego stopnia, że inni ludzie nie stanowili specjalnego zagrożenia. Bo ktoś, kto ćwiczył według zasad wariata Li, okazywał się po prostu szybszy, silniejszy, miał lepszą koordynację ruchów. Był tylko jeden haczyk - ćwiczenia wymagały zastygania w niesamowicie niewygodnych pozach; to i specjalny, niemal bolesny sposób oddychania, sprawiały, że mało kto potrafił przećwiczyć dziennie wszystkie dwanaście, nawet po pięć minut każda. Bez wahania wybrałem te standardowe, rehabilitacyjne.
Tuż przed inauguracją roku akademickiego zacząłem znowu myśleć o Małgorzacie, to znaczy myśleć w miarę rozsądnie. Niewiele czasu zajęło mi stwierdzenie, że w sumie nie ma co rozpaczać. Niezależnie od tego, co zrobiła Małgorzata, nie miałem zamiaru pozwolić jej odejść. Zresztą coraz mniej przejmowałem się tym nieporozumieniem. Wiedziałem, że nie ma mowy o jakiejkolwiek zdradzie z jej strony, zdradzie w klasycznym znaczeniu tego słowa, Margarita była jedną z rzadko spotykanych kobiet jednego mężczyzny. Pozostawało wiele innych możliwości, ale żadna z nich nie spędzała mi snu z powiek. Zastanawiałem się nawet, czy nie pojechać do niej przed uroczystościami na uczelni, ale zdecydowałem w końcu, że poczekam. Mimo wszystko trochę się bałem i wolałem, żeby nasze pierwsze spotkanie po ostatniej sprzeczce odbyło się na gruncie neutralnym.
O sprawie Siwego przypomniałem sobie w trakcie śniadania. Tym razem w jadalni nie było tłoku, poza Maksem towarzystwa dotrzymywała mi tylko Wika. Przez pierwszych kilka dni po powrocie, moje „rodzeństwo” i Davidoff koczowali u Maksa niemal nieustannie. Teraz, kiedy upewnili się, że ze mną wszystko w porządku, było trochę spokojniej.
- Maks, mam pytanie - zagaiłem lekko niepewnym tonem, przechwytując zdziwione spojrzenie wujka.
Przeważnie pytałem bez żadnych ceremonii.
- Tak?
- Co się stało z Siwym?
Wika wypuściła z rąk łyżeczkę i zasłaniając usta, popędziła do toalety. Dobiegające stamtąd odgłosy nie pozostawiały wątpliwości - pani prokurator dostała torsji. W tym momencie moje zaniepokojenie przeszło w coś bardziej poważnego, Wika nie była delikatnym kwiatuszkiem…
- Dobrze, że Sylwia poszła po zakupy - stwierdził Maks. - Bardzo dobrze… Co prawda opowiedziałem jej tę historię, lecz bez szczegółów.
Odsunął talerz i wyjął cygaro. Jego ruchy były jak zwykle spokojne i precyzyjne, ale wiedziałem, że jest zdenerwowany - Maks niemal nigdy nie palił poza gabinetem lub werandą. Zaciągnął się, wziął kilka głębokich oddechów.
- Dziś nie zrobiłbym tego - odezwał się wreszcie. - Wtedy wydawało mi się to adekwatne do stopnia winy. - Wykonał nieokreślony gest.
- Więc?
- On miał zwyczaj gwałcić dziewczynki, śpiewając dziecięcą kołysankę. Wydawało mu się to strasznie zabawne, w końcu były dziećmi.
- Pamiętam - odparłem nieswoim głosem. - Pamiętam…
- Krótko mówiąc, poprosiłem dziewczęta, aby zaśpiewały wszystkie razem tę samą piosenkę, nagrałem ją na magnetofon i zmusiłem drania, aby tego słuchał. Na okrągło. To znaczy myślę, że w sumie jakieś dwie, góra trzy godziny - doprecyzował.
- To wszystko?!
- No nie. Wsadziłem mu magnetofon do trumny, zakopałem go żywcem.
Usłyszałem jakiś hałas dobiegający z przedpokoju - to Wika wkładała pospiesznie buty, chcąc się wymknąć z domu. Zdążyłem ją złapać na ganku. Objąłem mocno, mimo że się wyrywała, niemal siłą usadziłem na schodach.
- Ciii… - szepnąłem, tuląc ją mocno.
Wstrząsana spazmatycznym szlochem, upiornie blada, przywarła do mnie niczym szukające pocieszenia dziecko.
- Co ty sobie teraz o nas pomyślisz…
- Na pewno nie przestanę was lubić - powiedziałem szczerze. - Co do Siwego… Gdybym był wtedy z wami, podejrzewam, że wyglądałoby to dużo gorzej - powiedziałem ponuro. - Byłbym za zdecydowanie bardziej krwawą opcją.
- Ale, ale teraz…
- Teraz nie zrobiłbym tego - przyznałem. - Po prostu bym go zabił. Żadne z was nie podjęłoby ponownie tej decyzji, nawet Maks. Jednak wtedy… - Wzruszyłem ramionami.
Kiedy wróciliśmy do jadalni, Maks nadal ćmił swoje cygaro.
- Lepiej? - spytał, zwracając się do Wiki.
Bez słowa skinęła głową. Żółć podchodziła mi pod gardło, ale dałem radę zachować beznamiętny wyraz twarzy. Albo się starzałem i miękłem, albo zmienił mnie przelotny kontakt z relikwią Michała Archanioła. Byłem pewien, że rok, dwa lata temu ta sprawa niewiele by mnie obeszła. To znaczy rodzaj śmierci Siwego. Cokolwiek by o tym powiedzieć, facet zasłużył na wszystko, co najgorsze. W fakcie, że umarł, drapiąc z rozpaczą wieko trumny i słuchając piosenki, przy wtórze której realizował swoje zboczone fantazje, była jakaś poetycka sprawiedliwość. Karma - jak powiedzieliby buddyści. Jakie życie, taka śmierć.
Przesiedzieliśmy, milcząc do wieczora, nikt nie miał ochoty na dyskusję, ale nie chcieliśmy jeszcze się rozstawać. Potrzebowaliśmy towarzystwa. Kładłem się spać z mętlikiem w głowie: Siwy, akcja w Nikołajewsku, kłótnia z Małgorzatą, myśli goniły jedna drugą, nie pozwalając na odpoczynek. Sen nie przyniósł mi ulgi, wstałem zmęczony i zdenerwowany. Wika - zupełnie niepotrzebnie - pomogła mi się ubrać i zawiozła na uczelnię. Tym razem, zapewne ze względu na mój stan, prowadziła wyjątkowo ostrożnie.
Na uczelni narzuciłem na ubranie togę i zasiadłem wraz z innymi w auli Auditorium Maximum. Jak zwykle inauguracja roku akademickiego zgromadziła sporą grupę dziennikarzy, jednak odniosłem wrażenie, że jest ich dzisiaj dużo więcej niż normalnie. Rozglądałem się po sali, szukając wzrokiem Małgorzaty. Kiedy weszła, od razu usiadła przy mnie. Nie rozmawialiśmy, wokół było zbyt wiele postronnych osób. Gdy musnąłem dłonią jej nadgarstek, nie cofnęła ręki, ale wyczułem, że jest spięta. Przywitaliśmy się zdawkowo z kilkoma znajomymi i Davidoffem, zaczęła się ceremonia. Nie lubię wszelkiej celebry, a przemówienia i pieśni chóralne są dla mnie wyjątkowo trudne do strawienia. Niestety, kilka razy do roku muszę uczestniczyć w tego typu imprezach. Nauczony doświadczeniem zwolniłem oddech i zapadłem w stan niemalże katalepsji, z którego wyrwały mnie oklaski po wykładzie inauguracyjnym Davidoffa. Rosjanin zszedł z mównicy żegnany powszechnym aplauzem, a w centrum uwagi znowu znalazł się profesor Oszerko, pełniący dziś z niewiadomych przyczyn rolę mistrza ceremonii.