Выбрать главу

- Mogę ją zatrzymać?

- Oczywiście.

Mężczyzna pożegnał się z nami uściskiem dłoni i wyszedł z gabinetu. Davidoff wystawił na biurko koniak, dołożył paczkę cygar, podnosząc pytająco brwi.

- Nie i nie - określiłem się stanowczo. - Od dzisiaj piję tylko wodę i podobne rzeczy czyste - powiedziałem słabym głosem.

Profesor stłumił śmiech, zaczął przycinać sobie cygaro.

- Mogę? - zapytał. - Nie zapaskudzisz mi gabinetu?

- Postaram się - mruknąłem posępnie.

- I co dalej z tym… śledztwem?

- Trzeba po prostu sprawdzić, kto przeglądał te same dokumenty, co młody Wirde. To banalnie proste, wystarczy przejść się po archiwach i sprawdzić wpisy, jednak mogą być inne problemy…

- Tak? - Davidoff z lubością zaciągnął się cygarem.

- To pewnie ktoś z uczelni, stawiałbym na kadrę naukową.

- Dlaczego wykluczasz z góry studentów?

- Niech pan będzie poważny, profesorze… Ilu z nich może mieć nie tylko potrzebną wiedzę, ale i umiejętności? Mam na myśli umiejętności operacyjne. Rozprucie sejfu, inwigilacja młodego Wirdego, dokonanie zabójstwa… To wskazuje na pewne przeszkolenie.

- Jakiś kapuś z SB?

- Wątpię. Żeby kablować na kumpli czy studentów, nie trzeba specjalnego przeszkolenia. Myślałem raczej o agencie operacyjnym. Stasi albo coś w tym stylu.

- Hm…

Davidoff w zamyśleniu wydmuchnął dym, formując go w kilka eleganckich kółeczek. Mimo pozorów niefrasobliwości wyostrzyły mu się rysy twarzy, zwęziły oczy.

- Masz carte blanche - powiedział wreszcie. - W pełnym znaczeniu tego słowa. Gdyby wyniknęły z tego jakieś… perturbacje, zajmę się tym - obiecał. - Niemniej jednak sugeruję, żebyś znowu skorzystał z pomocy analityków i postarał się zachować dyskrecję. Skinąłem posłusznie głową.

- A propos, ile fiolek sobie zatrzymałeś?

- Profesorze! - zawołałem z oburzeniem.

- Jasiu, Jasiu…

- No dobrze - burknąłem niechętnie. - Kilka.

- Jakich?

- Dwie z łacińskim napisem „Komunia ciał”, dwie opisane jako „Życie wieczne” i jedną z niemal zatartą etykietką.

- Na pewno nie podjąłeś żadnych prób odczytania?

- Być może, powtarzam: być może, napis brzmi „Ars amandi”…

Davidoff zarechotał basem.

- Rozumiem, że nie oddałeś ich, aby jakiś nieetycznie nastawiony osobnik nie użył ich w złym celu?

- Mniej więcej - odparłem z godnością.

- A „Życie wieczne”?

- To może być bzdura albo nawet substancja niebezpieczna. Z drugiej strony, gdyby działała w tym kierunku, jak sugeruje opis, miałbym zapewnić może nie życie wieczne, ale choćby długowieczność członkom rządu czy posłom na Sejm?!

- Byłaby to dość drastyczna decyzja - przyznał Davidoff. - Świadomość, że niektórzy z obecnych polityków pozostaną aktywni przez najbliższe sto lat, wywołałaby powszechną traumę… Co z tym zrobisz? - zapytał poważnie.

Usiadłem sztywno w fotelu, żarty się skończyły.

- Jeśli to nie bzdura…

- Tak?

- Chyba wiem, co to może być. Alchemik interesował się eksperymentami niejakiego Cockrena. Archibald Cockren był angielskim alchemikiem, który miał uzyskać pewną ilość substancji nazwanej przez siebie „kamieniem filozoficznym”. To oczywiście brednie, ale nie ulega wątpliwości, że trafił on na pewien trop. Osoby zażywające ten preparat należały do wyjątkowo długowiecznych i dożyły swoich dni we względnym zdrowiu. Problem w tym, że Cockren zginął w czasie bombardowania Londynu i zabrał swój sekret do grobu. Jednak Alchemik koncentrował się raczej na produkcji substancji lotnych lub gazowych - kontynuowałem. - Dużo wcześniej, jeszcze w latach trzydziestych, Cockren uzyskał coś w rodzaju gazu, którego woń usuwała wszelkie zmęczenie i wiele dolegliwości. Jeden z jego przyjaciół, znany literat, opisał ten zapach jako „woń suchej ziemi w czerwcowy poranek, tchnienie wiatru znad wrzosowiska, aromat kwiatów i świeży oddech deszczu”. - Skrzywiłem się ironicznie. - Wynalazca zbagatelizował swoje odkrycie i ujawnił sekret produkcji kilku kolegom po fachu. Myślę, że Alchemik ruszył tą drogą. Znam kogoś, kto jest chemikiem z wykształcenia, a alchemikiem z zamiłowania, chcę, żeby zbadał te preparaty. Liczę też na to, że w pracowni Alchemika znajdziemy jakieś notatki.

Davidoff mruknął coś niewyraźnie i wstał z fotela, sygnalizując koniec rozmowy.

- Tylko ostrożnie, Jasiu, ostrożnie…

- Postaram się - obiecałem.

ROZDZIAŁ DRUGI

Nie przepadam za nawiązywaniem bliższych kontaktów z ludźmi. Mam wielu znajomych, niemal wcale przyjaciół i dobrze mi z tym. Miałem dość specyficzne dzieciństwo, a system wychowawczy wujka Maksa także nie należał do zwyczajnych. Przyjaciele są zagrożeniem dla spokoju ducha, a ja bardzo sobie cenię chłodny dystans do świata. Tak jest najlepiej. Niestety, ostatnio parę osób naruszyło barierę, którą odgradzam „obcych” od „swoich”. Tylko patrzeć, jak zaczną się mnożyć niczym króliki i panoszyć w moim prywatnym świecie.

Davidoff miał w nim od dawna szczególną pozycję, niemniej jednak przez całe lata oszukiwałem się, myśląc, że z profesorem łączą mnie jedynie naturalne w stosunkach nauczyciel - uczeń lojalność i sympatia. Przebudzenie było jak zawsze w takich sprawach niespodziewane i brutalne.

Właśnie szedłem do samochodu, kiedy usłyszałem za sobą zduszony okrzyk i odgłosy szamotaniny. Parking oświetlało kilka lamp, jednak umieszczone na chybił trafił pozostawiały w wieczornej szarówce spore połacie mroku. Byłem zmęczony, przyjechałem na uczelnię przed ósmą rano, teraz dochodziła dwudziesta.

Niezdecydowanie obróciłem w dłoniach kluczyki, wkładając na palec pierścień suntetsu. Suntetsu to niewielki metalowy pręt z doczepionym kółkiem. Przy kluczach wyglądał jak brelok. W rzeczywistości jest to jedna z „tajnych broni” używanych w starych, japońskich szkołach walki. Niepozorna, niemal niezauważalna i śmiertelnie niebezpieczna. Odpowiednio użyta mogła paraliżować centra nerwowe, kruszyć stawy lub druzgotać kości.

Zdarzało się czasem, że co bardziej krewcy studenci „rozliczali się” w okolicach parkingu. Nie miałem zamiaru wdawać się w jakieś gówniarskie porachunki, jednak trzy miesiące temu znaleziono tutaj nieprzytomną studentkę. Miała pociętą nożem twarz i potężną lukę w pamięci. Właśnie przechodziła kolejną operację plastyczną.

Cicho, miękkim krokiem wszedłem między zaparkowane pojazdy, kierując się w stronę największej plamy cienia. Usłyszałem odgłos otwieranych drzwi od samochodu, napastnik, kimkolwiek był - także musiał go usłyszeć. Poruszył się gwałtownie, odsunął kilkanaście metrów na lewo. Dobiegł mnie łoskot padającego na beton ciała. Tuż za niezidentyfikowanym, ubranym w skórzaną kurtkę mężczyzną wyrosła jakaś masywna postać. Davidoff. Błysnęło ostrze noża, kiedy napastnik odwrócił się w kierunku zagrożenia. Widać było, że nie ma najmniejszego zamiaru uciekać, że jest pewien, iż sobie poradzi. Wykonał zagarniający ruch lewą dłonią, usiłując zasłonić się przed ciosem, sprężył się do pchnięcia drugą ręką.

Zmartwiałem - uczestniczyłem w dostatecznej ilości bójek, by wiedzieć, że za chwilę zada śmiertelny cios. A ja nie zdążę dobiec, żeby obronić człowieka, który - dopiero teraz sobie to uświadomiłem - stał mi się bliski niczym ktoś z rodziny. Rodziny, której nigdy nie miałem… Z gardłowym okrzykiem rzuciłem się naprzód, przedzierając się przez zastygłe w pękniętym czasie sekundy. Pędziłem, modląc się o cud. I cud się wydarzył.