- O czym pan, do licha, mówi?! Ja tylko chciałem, aby trzymał się pan z daleka od takich sytuacji jak na tym parkingu.
- A niby z jakiej racji miałbym słuchać twoich sugestii? Może chcę zrobić wrażenie na dziewczętach? - W oczach Rosjanina pojawiły się wesołe błyski.
- Nie jest pan aż tak głupi! - warknąłem.
Twarz mojego rozmówcy stężała, stała się chłodna.
- Może mniej protekcjonalnie, Jasiu? - zaproponował.
Zagryzłem wargi - takim tonem, jak mój przed chwilą, nie odważył się odzywać do Davidoffa nawet rektor. Mimo wszystko nie usłyszałem zdawałoby się nieuniknionego „panie doktorze”. Tak jakbym uzyskał nowy status, status upoważniający mnie do dużo większej niż wynikałoby to z oficjalnych układów bezceremonialności.
- Mam rozumieć, że troszczysz się o mnie? Bo specjalnie tego po tobie nie widać. Ciskasz się tylko i warczysz niczym nastolatek niemogący sobie poradzić z trudnym dzieciństwem - dodał nieco łagodniejszym tonem.
Nie miałem pewności, czy Davidoff mnie podpuszcza, czy mówi poważnie, wiedziałem, że wśród profesorów jest niewielu naiwnych, bardzo niewielu… Jednak zdarzenie na parkingu uświadomiło mi rolę profesora w moim życiu, przełamało barierę, która nie pozwala mi zwierzać się obcym. Rzeczywiście miałem braki w dziedzinie wyrażania emocji i nie wzięły się one znikąd. Zacząłem mówić o sprawach, o których nie rozmawiałem z nikim z wyjątkiem wujka Maksa.
To, co z siebie wyrzuciłem na temat swojego dzieciństwa, nie bardzo nadawało się na wieczorek wspomnień. Rodzice osierocili mnie, kiedy miałem cztery lata. Wypadek samochodowy. Potem pamiętam już tylko kolejne domy dziecka i ostatni przystanek - Siwego. Mojego zastępczego tatusia. Siwy miał układy ze wszystkimi, nie wiem do dziś, na czym to polegało. Przygarnął sześcioro dzieci, w tym mnie. Miałem wtedy dwanaście lat. Odkrycie, że facet jest zboczeńcem lubiącym małe dziewczynki, nie zajęło mi dużo czasu. Tak jak jemu wyjaśnienie, że nie znosi, kiedy przeszkadza mu się w jego małych przyjemnościach. Mimo to - próbowałem. Poza ostatnim razem, kiedy to stchórzyłem, zadrżała mi ręka i w efekcie wylądowałem w szpitalu. Tam znalazł się jakiś lekarz spoza sitwy Siwego. Całą sprawę zatuszowano, ale przynajmniej odebrano mu dzieci. W szpitalu odszukał mnie wujek Maks, zabrał do siebie i wychował.
Opowiedziałem to wszystko Davidoffowi. No, prawie wszystko. Nie wchodziłem w detale, nie snułem domysłów. Wysłuchał mnie w posępnym milczeniu.
- Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem - rzucił wreszcie. - Mając dwanaście lat, próbowałeś przeciwstawić się dorosłemu facetowi, który kilka razy pobił cię do nieprzytomności, ale uważasz, że zawiodłeś?
- Wtedy…
- No tak, wtedy - przerwał mi ostro. - Chodzi o to, że nie potrafiłeś go zabić, nie uderzyłeś w serce, tak jak według ciebie powinieneś? Tym zardzewiałym gwoździem, który ostrzyłeś przez tydzień?
- Nie rozumie pan, profesorze. Ja byłem ich jedyną szansą i zawiodłem.
- Broniłeś tych dziewcząt.
- Nieskutecznie.
Davidoff sapnął ze zniecierpliwieniem, a potem nagle zmienił temat.
- To kto tam był oprócz ciebie?
- Cztery dziewczynki, miały mniej więcej po dziesięć lat. No i jakiś maluch, sześciolatek. Nie do końca chyba rozumiał, co się wokół działo. Na szczęście…
- Musisz ich odszukać - stwierdził stanowczo.
- Nie odważę się…
- Musisz - powtórzył Davidoff. - Prędzej czy później trzeba to będzie wyjaśnić. Aha, a co z tym tatusiem? - zapytał z pozorną niedbałością, ale jego oczy błysnęły złowrogo.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie wiem.
Spojrzał na mnie ze złością.
- To znaczy, nie wiem dokładnie. Ale myślę, że wujek Maks…
- Tak?
- No… on to chyba załatwił.
- Co to znaczy: załatwił?! Poprosił gościa, żeby nie krzywdził więcej dzieci?
Wywróciłem oczyma.
- Wujek Maks wykonywał dość specyficzny zawód - wyjaśniłem. - Zrezygnował z tego, ale pozostała mu pewna… bezkompromisowość. Wątpię, aby zostawił tę sprawę niedokończoną.
- Nie spytałeś? Przez tyle lat?
- Nie zna pan wujka Maksa - mruknąłem. - Jeśli wujek mówi, że nie ma się czym martwić, to znaczy, że faktycznie szkoda na to czasu. Wujek… jak by to powiedzieć… nie uznawał półśrodków.
- Gdzie on pracował? - zapytał niespodziewanie Davidoff.
- Nie wiem dokładnie… Nauczył mnie tego wszystkiego. - Machnąłem niezdecydowanie ręką.
- Otwierania zamków i użycia noża?
- Między innymi.
- Ach, tak…
Rosjanin z zadowoleniem zapalił cygaro. Na twarz powrócił mu lekki uśmiech. Przez chwilę milczał, najwyraźniej zastanawiając się nad czymś. Podsunął mi paczkę Hoyo de Monterrey Churchills. Odmówiłem gestem. Nie lubię palić, kiedy jestem zdenerwowany.
- No dobrze, wrócimy do tego jeszcze, na razie musisz skoncentrować się na sprawie Wirdego.
Skinąłem posłusznie głową i wyszedłem z gabinetu. Tym razem pominąłem nieco krępujące pożegnalne rewerencje. Wiedziałem, że Davidoff się na mnie nie obrazi.
Kiedy wróciłem do domu, usiadłem wygodnie w fotelu i włączyłem muzykę - Kwartety Pruskie Mozarta. Zastanawiałem się nad tym, co powiedział mi Davidoff. Trudno było zaprzeczyć, że w związku ze sprawą Siwego miałem uczucie niespełnienia. Tak, jakbym nie dokończył czegoś ważnego. Z drugiej strony osiągnąłem pewne wyciszenie, panowałem nad emocjami. Czy opłacało się odgrzebywać to, o czym nie chciałem pamiętać? Jaką zapłacę za to cenę? Jednak… chciałem jeszcze choć raz zobaczyć dziewczęta. Nawet jeśli miałyby mi wykrzyczeć w twarz swoją nienawiść. No i ten sześciolatek, któremu opowiadałem bajki… Kim został? Czy mnie pamiętał?
Zagryzłem wargi - Davidoff miał rację. Muszę ich odszukać bez względu na konsekwencje. Inaczej nigdy nie pozbędę się tego koszmaru, będzie we mnie tkwił do końca moich dni. Postanowiłem, że tak zrobię. Później. Teraz musiałem zakończyć to, co zacząłem. Powróciłem myślami do śmierci młodego Wirdego. Sen przyszedł niespodziewanie i mimo że nie spałem we własnym łóżku, przyniósł mi ulgę. Następnego dnia zacząłem przeszukiwać archiwa.
* * *
Interesujący mnie wpis odkryłem w archiwum wojskowym w Rembertowie. Złożył go niejaki Gerhard Harbecker. Kojarzyłem go niejasno z filologią germańską. Krótka rozmowa telefoniczna wyjaśniła, że młody Wirde miał z nim zajęcia. Pozostała mi zatem jedynie kwestia ostatecznego zamknięcia sprawy. Wiedziałem też, gdzie jest pracownia Alchemika. Nie, nie musiałem grzebać w dokumentach, wystarczyła odrobina logicznego myślenia. Takie laboratorium wymagało dostępu do sprawnego systemu wentylacyjnego, elektryczności, może gazu, musiało znajdować się niedaleko mieszkania Alchemika, wejście do niego musiało być ukryte. Wszystko to wskazywało na piwnice kamienicy na Garncarskiej… Zlokalizowałem tę, z której korzystał Alchemik, choć brałem pod uwagę, że mógł też posiadać inną, pod fałszywym nazwiskiem. Dziwnym trafem przypisanie konkretnych piwnic do mieszkań nie zmieniło się od czasów Alchemika i ta wytypowana przeze mnie należała do wojażującego po Łotwie dyplomaty, co zdecydowanie upraszczało całą operację.
Pokręciłem się trochę wokół Harbeckera - wysokiego, łysiejącego blondyna pod pięćdziesiątkę. Mimo wieku poruszał się płynnie, jakby tańczył. To typowe u ludzi trenujących sztuki walki. Facet mógł okazać się niebezpiecznym przeciwnikiem.
Podczas integracyjnego wyjazdu na grilla przyjrzałem mu się z bliska, a dokładniej jego dłoniom. Miał grube, rozwinięte od systematycznego uderzania w twarde przedmioty kostki, ale nie zauważyłem narośli charakterystycznych dla większości ćwiczących karate. Musiał chyba stosować po treningu specjalne, ziołowe preparaty, które sprawiały, że skóra na kostkach pozostawała delikatna. To była wyższa szkoła jazdy. Nie powiem, żeby mnie to napawało przesadnym optymizmem, ale na tym etapie sprawy toczyły się same. Uczelniane grillowanie połączone było z konsumpcją piwa, więc udając pijanego, rzuciłem kilka aluzji odnośnie do mojego zainteresowania przedwojenną alchemią i badaniami młodego Wirdego. Na rezultaty nie musiałem długo czekać, już następnego dnia zauważyłem na swojej ulicy należącą do Harbeckera Hondę Civic. Na uczelni dowiedziałem się, że profesor Harbecker zachorował… Czas zakończyć tę sprawę.