Kevin podniósł szybę.
Laurie spojrzała na Natalie i pokręciła głową.
– Przykro mi z powodu tego wszystkiego. Powinnam była to przewidzieć. Jack ma zdolności do wyszukiwania kłopotów.
– Nie ma potrzeby przepraszać. To zupełnie nie twoja wina. Poza tym sprawy wyglądają teraz znacznie lepiej niż piętnaście, dwadzieścia minut temu.
Jack i Warren wrócili po zaskakująco krótkiej chwili. Jack niósł pistolet, Warren karabin. Wsiedli do auta.
– Jakieś problemy? – spytał Kevin.
– Nie. Był niezwykle uprzejmy.
– Oczywiście Warren potrafi być w takich razach niezwykle przekonujący – stwierdził Jack.
– Czy "Chickee Hut Bar" ma swój parking? – spytał Warren.
– Tak – przytaknął Kevin.
– Jedziemy tam! – zakomenderował Warren.
Kevin cofnął się, następnie skręcił w prawo i później w pierwszą w lewo. Na końcu drogi znajdował się obszerny, wyasfaltowany parking. Ciemna sylwetka baru rysowała się w tle. Za nią iskrzyła się w świetle księżyca tafla wody szerokiego ujścia rzeki.
Kevin podjechał prosto do baru i zatrzymał się.
– Wy tu poczekacie, a ja sprawdzę, co z łodzią – powiedział Warren. Wysiadł i szybko zniknął za barem.
– Sprawnie się porusza – stwierdziła Melanie.
– Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić jak bardzo – dodał Jack.
– Czy Gabon jest już po drugiej stronie rzeki? – zapytała Laurie.
– Dokładnie tam – potwierdziła Melanie.
– Jak to daleko? – spytał Jack.
– Około czterech mil w prostej linii – poinformował Kevin. – Ale my powinniśmy spróbować dostać się do Cocobeach, a to mniej więcej dziesięć mil stąd. Stamtąd będziemy mogli skontaktować się z ambasadą amerykańską w Libreville, która powinna okazać się pomocna.
– Ile czasu zabierze nam droga do Cocobeach? – zapytała Laurie.
– Myślę, że trochę ponad godzinę. Oczywiście wszystko zależy od prędkości łodzi.
Warren podszedł do samochodu, więc Kevin opuścił szybę.
– Pasuje. Łódź stoi na swoim miejscu. Bez problemów.
– Hura – zawołali wszyscy ściszonymi głosami. Wysypali się z auta. Kevin, Melanie i Candace zabrali swoje brezentowe worki.
– To wasze bagaże? – zażartowała Laurie.
– Tak – odpowiedziała Candace.
Warren poprowadził grupę w stronę baru, następnie dookoła ku plaży.
– Jesteśmy za murem, więc nie traćmy czasu i posuwajmy się szybko – nakazał i gestem ponaglił ich, żeby ruszyli za nim.
Pod pomostem było ciemno, więc musieli zwolnić. Przez całą drogę towarzyszył im odgłos drobnych fal uderzających lekko o brzeg i szelest krabów uciekających im spod nóg do swoich nor w piasku.
– Wzięliśmy ze sobą latarki. Czy mamy je wyjąć? – zapytał Kevin.
– Nie ryzykujmy – zdecydował Jack i w tym samym momencie wpadł na łódź. Sprawdził, czy dobrze stoi na brzegu, zanim polecił wszystkim wsiąść i przejść na rufę. Gdy znaleźli się z tyłu, Jack poczuł, jak dziób lekko się uniósł. Zaparł się mocno nogami i zaczął spychać łódź na wodę.
– Uważajcie na podpory pomostu – zawołał, wskakując na pokład.
Wszyscy starali się pomóc i odpychali się od mijanych drewnianych słupów. Kilka chwil zabrało im przepłynięcie na koniec pomostu zamknięty pokładem do cumowania. W tym miejscu wykręcili i wypłynęli na otwarte, połyskujące księżycowym światłem wody rzeki.
Mieli tylko cztery wiosła. Melanie nalegała, by pozwolono jej wiosłować.
– Chciałbym odpłynąć jakieś sto metrów od brzegu, zanim włączymy silnik. Nie ma sensu ryzykować – stwierdził Jack.
Wszyscy spoglądali na spokojne Cogo z białymi budynkami zanurzonymi w srebrzyście połyskującej mgiełce. Otaczająca miasto dżungla sprawiała, że miasto otulał granatowy cień. Ściany roślin przypominały spienione fale przypływu.
Nocne odgłosy dżungli pozostały w tyle. Słychać było jedynie plusk wody i skrzypienie wioseł ocierających się o burty. Nikt się nie odzywał. Szybko bijące serca uspokajały się, oddech stawał się spokojniejszy. Mieli chwilę czasu na przemyślenia i dokładniejsze przyjrzenie się okolicy. Szczególnie nowo przybyłych ujęło przykuwające piękno nocnego afrykańskiego krajobrazu. Kolejne piętra dżungli wznosiły się pionowo, przytłaczając bliższe otoczenie. W Afryce wszystko zdawało się większe i rozległejsze, nawet nocne niebo.
Z punktu widzenia Kevina wyglądało to inaczej. Ulga, jaką poczuł, uciekając z Cogo i pomagając innym w ucieczce, tylko wzmogła katusze wywoływane świadomością losu, który czekał bonobo. Stworzenie tych chimer okazało się wielkim błędem, ale pozostawienie ich w dożywotnim więzieniu w ciasnych klatkach nieznośnie wzmagało poczucie winy.
Jack wyjął wiosło z wody i złożył je na dnie łodzi.
– Czas na uruchomienie silnika – stwierdził. Spuścił śrubę do wody.
– Poczekaj – powiedział nagle Kevin. – Mam prośbę. Wiem, że nie mam prawa was o to prosić, ale to ważne.
Jack wyprostował się.
– Co ci tam chodzi po głowie, chłopie?
– Widzicie wyspę, tę ostatnią w łańcuchu? – zapytał, wskazując jednocześnie na Isla Francesca. – Tam są bonobo. Zamknięte w klatkach zostawionych przy podstawie mostu łączącego wyspę z lądem. Niczego bardziej w tej chwili nie pragnę niż popłynąć tam i uwolnić je wszystkie.
– Co to by dało? – zapytała Laurie.
– Dużo, jeśli udałoby mi się przeprowadzić je przez most.
– Czy wasi przyjaciele z Cogo nie zdołaliby ich znowu wyłapać? – spytał Jack.
– Nigdy ich nie znajdą – odpowiedział Kevin coraz bardziej zapalony do swego pomysłu. – Uciekną. Stąd, z Gwinei Równikowej wiecznie zielone lasy ciągną się tysiące kilometrów kwadratowych w głąb lądu. Dziewicza dżungla porasta nie tylko ten kraj, ale i Gabon, Kamerun, Kongo i całą Republikę Środkowoafrykańską. W sumie to miliony kilometrów kwadratowych ziem ciągle nie zbadanych.
– Zostawić je samym sobie? – wtrąciła się Candace.
– Właśnie tak. Dostaną szansę, a ja wiem, że ją wykorzystają! Są zaradne. Pomyślcie o naszych przodkach. Oni musieli przeżyć nawet plejstoceńskie zlodowacenie. To stanowiło poważniejsze wyzwanie niż życie w tropikalnym lesie.
Laurie popatrzyła na Jacka.
– Podoba mi się ten pomysł.
Jack spojrzał w stronę wyspy i zapytał, w którym kierunku jest Cocobeach.
– Zejdziemy z kursu – przyznał Kevin – ale to niedaleko. Góra dwadzieścia minut.
– Co będzie, jeśli je wypuścisz, a one i tak pozostaną na wyspie? – spytał Warren.
– Przynajmniej będę mógł powiedzieć sobie, że próbowałem. Czuję, że muszę coś zrobić.
– Cóż, czemu nie? – zdecydował Jack. – Właściwie mnie też podoba się twój pomysł. Co sądzą pozostali?
– Powiem prawdę, chętnie zobaczyłbym takie stworzenie – przyznał Warren.
– Płyńmy tam – z entuzjazmem wsparła ideę Candace.
– Jeśli o mnie chodzi, zgoda – dodała Natalie.
– Nie wymyśliłabym nic lepszego – zgodziła się Melanie. – Zróbmy to!
Jack kilka razy pociągnął za linkę rozrusznika. Silnik wreszcie zawył. Łódź skierowała się w stronę Isla Francesca.
ROZDZIAŁ 23
10 marca 1997 roku
godzina 1.45
Cogo, Gwinea Równikowa
Siegfried śnił ten sen setki razy, a za każdym razem był to coraz straszniejszy koszmar. Podchodził słonicę z młodym. Nie podobało mu się to, lecz klient nalegał. Jego żona bardzo chciała zobaczyć słoniątko z bliska.
Siegfried odesłał naganiaczy na flanki, by chronić się z obu stron, podczas gdy sam z klientami zbliżał się do słonicy. Jednak tropiciele i naganiacze z pomocnej strony przestraszyli się, gdy niespodziewanie zjawił się wielki samiec. Pierzchli przed słoniem i tchórząc niemiłosiernie, nie ostrzegli Siegfrieda o nadchodzącym nieoczekiwanym zagrożeniu.