Siegfried zamknął oczy i zacisnął zęby. Wszystko wymknęło mu się z rąk. Teraz mógł jedynie prosić pułkownika o postawienie w stan alarmu jednostek armii w Acalayong, gdyby jakimś cudem tam właśnie udali się uciekinierzy. Jednak daleko mu było do optymizmu. Wiedział, że gdyby to on uciekał, skierowałby się w takiej sytuacji do Gabonu.
Nagle otworzył oczy. W głowie zaświtała mu jeszcze inna myśl, nawet bardziej zatrważająca.
– Czy na Isla Francesca są straże? – zapytał.
– Nie, sir. Nikt nie wydawał takiego polecenia.
– Co z mostem na stały ląd?
– Został podniesiony na pański rozkaz – przypomniał Cameron.
– W takim razie natychmiast tam jedziemy – zarządził Siegfried. Ruszył do samochodu Camerona. Gdy wsiadał, na parking z ogromną szybkością zajechały trzy wozy. Wszystkie pełne były żołnierzy uzbrojonych w karabiny.
Z jadącego na przedzie jeepa wysiadł pułkownik Mongomo. W przeciwieństwie do niechlujnie wyglądających żołnierzy miał na sobie nieskazitelnie skrojony mundur ozdobiony rzędem medali. Pomimo że była noc, nosił odblaskowe okulary przeciwsłoneczne. Zasalutował sztywno Siegfriedowi i oznajmił, że jest na jego usługi.
– Będę bardzo wdzięczny, jeśli zajmie się pan tymi pijakami – powiedział Siegfried, wskazując na posterunek. Starał się panować nad swoim tonem. – Druga taka grupa zostanie panu wskazana przez oficera O'Leary'ego. Część żołnierzy niech jedzie za mną. Możemy potrzebować odpowiedniej siły ognia.
Kevin skinął w stronę Jacka, by zwolnił. Jack przymknął przepustnicę i ciężka łódź momentalnie wytraciła prędkość. Wpływali do wąskiego kanału oddzielającego wyspę od stałego lądu. Drzewa rosnące po obu brzegach łączyły się w górze, tworząc baldachim, dlatego było tu znacznie ciemniej niż na otwartej przestrzeni.
Kevin obawiał się przypadkowego wpłynięcia na linę od tratwy, którą dostarczano na wyspę żywność, więc osobiście zajął pozycję na dziobie. Wyjaśnił Jackowi, w czym rzecz, tak że i on był przygotowany.
– Niesamowicie tu – odezwała się Laurie.
– Słyszycie, jak zwierzęta hałasują? – dodała Natalie.
– To, co słyszycie, to głównie żaby – wyjaśniła Melanie. – Romantycznie kumkające żaby.
– Tratwa jest tuż przed nami – zakomunikował Kevin.
Jack wyłączył silnik i wyjął śrubę z wody. Po sekundzie poczuli lekkie uderzenie, a następnie skrobanie o dno, gdy łódź przepływała nad zanurzoną w wodzie liną.
– Weźmy się za wiosła – zaproponował Kevin. – Musimy przepłynąć jeszcze kawałek, a nie chciałbym zderzyć się z jakimś pniem.
Gdy dotarli w pobliże mostu, gęsta dżungla zniknęła. Znowu znaleźli się w świetle księżyca.
– Och, nie! – zawołał Kevin. – Zwinęli most. Cholera!
– To nie powinno stanowić problemu – odezwała się Melanie. – Nadał mam to. – Wyciągnęła z torby klucz, który błysnął w bladym świetle. – Przeczuwałam, że jeszcze może okazać się pomocny.
– Ach, Melanie! – szepnął Kevin. – Jesteś cudowna. Przez chwilę myślałem, że wszystko stracone.
– Teleskopowy most zamykany na klucz? To trochę skomplikowane urządzenie jak na potrzeby mieszkańców dżungli – zdziwił się Jack.
– Po prawej stronie jest przystań – zwrócił uwagę Kevin. – Tam możemy przywiązać łódź.
Jack tak manewrował wiosłem, że czółno ustawiło się dziobem do brzegu. Chwilę później łagodnie uderzyli w deski przystani.
– Dobra, gotowe – stwierdził Kevin. Głęboko zaczerpnął powietrza. Był zdenerwowany. Wiedział, że nie jest sobą, gdy przychodzi mu grać kogoś, kim nigdy przedtem nie był – bohatera. – Zrobimy, jak sugerowałem. Zostaniecie w łodzi. Przynajmniej na razie. Nie wiem, jak zwierzęta zareagują na mnie. Są niewiarygodnie silne, więc istnieje pewne ryzyko. Z powodów, o których mówiłem wcześniej, jestem gotów je podjąć, ale nie chciałbym nikogo z was na nie narażać. Czy brzmi to dostatecznie rozsądnie?
– Brzmi rozsądnie, ale nie wiem, czy się zgodzę – odparł Jack. – Zdaje mi się, że będziesz potrzebował pomocy.
– Poza tym mając to, bez wątpienia zdołamy się obronić – wtrącił Warren, wskazując na broń.
– Żadnego strzelania! – zaprotestował Kevin. – Proszę. Dla mojego bezpieczeństwa. Dlatego chcę, żebyście tu wszyscy zostali. Jeśli sprawy potoczą się źle, odpływajcie.
Melanie wstała.
– Jestem prawie tak samo jak ty odpowiedzialna za stworzenie tych istot. Pomogę, czy ci się to podoba, czy nie.
Na twarzy Kevina pojawiła się irytacja.
– Bez dąsów – uprzedziła Melanie. Wysiadła z łodzi na przystań.
– Wygląda na niezłą zabawę – powiedział Jack i chciał ruszyć za nią.
– Ty siadaj! – powiedziała Melanie zdecydowanym tonem. – W tej chwili to prywatna zabawa.
Jack posłusznie usiadł.
Kevin sięgnął po latarkę i przyłączył się do stojącej na brzegu Melanie.
– Będziemy się śpieszyć – obiecał.
Najpierw trzeba było się uporać z mostem. Bez tego plan zawaliłby się niezależnie od reakcji zwierząt. Kevin włożył klucz. Gdy go przekręcił i wcisnął zielony przycisk, wstrzymał oddech. Natychmiast usłyszał dolatujący od strony wyspy warkot elektrycznego silnika. W następnej sekundzie teleskopowy most zaczął rozciągać się ponad ciemną tonią rzeki i jego koniec wreszcie dotknął betonowej podpory.
Kevin wszedł na most, by sprawdzić jego stabilność. Spróbował nim zakołysać, ale trzymał się sztywno. Usatysfakcjonowany zszedł na brzeg i wraz z Melanie poszedł w stronę lasu. W ciemności nie widzieli klatek, ale wiedzieli doskonale, gdzie ich szukać.
– Masz jakiś plan, czy wypuszczamy je wszystkie jak popadnie? – spytała Melanie.
Kevin świecił pod nogi, aby mogli poruszać się szybciej i bezpieczniej.
– Jedyne co mi przyszło do głowy, to odszukać mój duplikat. To on jest przywódcą. Jeżeli uda mi się przekonać go do naszego planu, być może jemu uda się pociągnąć za sobą pozostałe. Masz lepszy pomysł?
– W tej chwili nie – przyznała Melanie.
Klatki ustawiono w długim szeregu. Wobec tego, że niektóre zwierzęta znajdowały się w nich już dłużej niż dobę, smród był trudny do zniesienia. Idąc wzdłuż klatek, Kevin świecił do wnętrza każdej. Zwierzęta natychmiast się obudziły. Niektóre chowały się pod tylną ścianą i zasłaniały przed blaskiem. Inne stały twardo, a oczy jarzyły się im czerwono.
– Jak go rozpoznasz?
– Liczę, że ma ciągle na ręce mój zegarek. Ale to mało prawdopodobne. Łatwiej chyba rozpoznam go po tej przeraźliwej bliźnie.
– To zakrawa na ironię, że Siegfried ma prawie taką samą bliznę – zauważyła Melanie.
– Nawet nie wspominaj tego imienia – powiedział Kevin. – Mój Boże, patrz! – Światło latarki wydobyło z ciemności okropnie oszpeconą twarz bonobo numer jeden. Zwierzę spoglądało wyzywająco na przybyszy.
– To on! – zawołała Melanie.
– Bada – powiedział Kevin. Uderzył się w piersi tak jak samice bonobo, kiedy Melanie, Candace i on zostali przyprowadzeni do jaskini.
Małpa przekręciła głowę, a skóra między oczami zmarszczyła mu się.
– Bada – powtórzył Kevin.
Wielki samiec uniósł powoli rękę, uderzył się w pierś i powiedział "bada" tak samo wyraźnie jak Kevin.
Kevin spojrzał na Melanie. Oboje byli zaskoczeni. Chociaż jako więźniowie starali się porozumiewać z Arthurem, jednak odbywało się to w zupełnie innej sytuacji i nigdy nie byli do końca przekonani, że rzeczywiście nawiązali kontakt. Tym razem to było coś innego.
– Atah – powiedział Kevin. To słowo słyszeli wielokrotnie. Podejrzewali, że oznacza "chodź".
Zwierzę nie zareagowało.