– Bertram – Kevin odezwał się, kiedy tamten zamilkł, aby zaczerpnąć oddechu. – Chciałem z tobą porozmawiać, ponieważ jestem pełen niepokoju…
– Nic dziwnego – wtrącił Bertram. – Ja także byłbym niespokojny, gdybym pracował tyle godzin co ty bez żadnego odpoczynku czy relaksu. Do diabła, przecież czasami widzę światło w twoim laboratorium, kiedy o północy wychodzimy z żoną z kina. Nawet rozmawialiśmy o tym. Zapraszaliśmy cię do nas na obiad wiele razy. Dlaczego nigdy nie przyszedłeś?
Kevin chrząknął zakłopotany. Rozmowa nie potoczyła się tak, jak zamierzał.
– Dobra, nie musisz odpowiadać – powiedział Bertram. – Nie chcę się jeszcze dokładać do twoich niepokojów. Z radością się z tobą spotkamy, więc umówmy się, że jak będziesz miał chwilę czasu i ochotę, zadzwonisz. Ale co z salą gimnastyczną, centrum rekreacyjnym czy choćby basenem? Nigdy cię tam nie widziałem. Siedzenie w tym afrykańskim kotle jest samo w sobie dość nieprzyjemne, więc robienie z siebie jeszcze więźnia laboratorium albo domu wykracza poza granice zdrowego rozsądku.
– Bez wątpienia masz rację – zgodził się Kevin. – Ale…
– Oczywiście, że mam rację. A co do twojego ale… to muszę jeszcze dodać jedną uwagę. Ludzie zaczynają gadać.
– Co masz na myśli? – zapytał Kevin. – O czym gadają?
– Ludzie mówią, że jesteś samotnikiem, bo uważasz się za kogoś lepszego. No wiesz, naukowiec, z tymi wszystkimi tytułami z Harvardu i MIT. Łatwo opacznie odczytać twoje zachowanie, szczególnie jeśli się jest zazdrosnym.
– A dlaczego ktokolwiek miałby być zazdrosny? – To, co usłyszał, zaszokowało go.
– Mnóstwo powodów. Jesteś specjalnie traktowany przez górę. Co dwa lata dostajesz nowy samochód, zajmujesz tak komfortową kwaterę jak Siegfried Spallek, szef całej operacji. To wystarczy, aby niektórzy zaczęli się zastanawiać, szczególnie ludzie pokroju Camerona McIversa, który był dostatecznie głupi i sprowadził tutaj całą swoją cholerną rodzinkę. Do tego dostałeś magnetyczny rezonans jądrowy. Dyrektor szpitala i ja staramy się o zwykły od pierwszego dnia i do dzisiaj nic.
– Starałem się powiedzieć im, żeby nie przydzielali mi takiego domu – tłumaczył się Kevin. – Mówiłem, że jest za duży.
– Ależ nie musisz mi tego tłumaczyć, stary. Rozumiem wszystko, bo jestem wprowadzony w twój projekt, jednak niewielu wie, o co w tym wszystkim chodzi, i niektórzy nie są zadowoleni. Nawet Spallek nie całkiem rozumie, chociaż z radością partycypuje w zyskach, jakie twój projekt przynosi tym wszystkim, którzy mieli dość szczęścia, aby ci pomagać.
Zanim Kevin zdołał odpowiedzieć, Bertram został kilkakrotnie zatrzymany na krótkie konsultacje. Przechodzili przez szpital weterynaryjny. W tych niespodziewanych przerwach w rozmowie Kevin zastanawiał się nad tym, co przed chwilą usłyszał. Zawsze zdawało mu się, że jest raczej niewidzialny, że nikt go nie dostrzega. Świadomość, że jest źródłem animozji, była trudna do zaakceptowania.
– Przepraszam – powiedział Bertram po kolejnej rozmowie. Pchnął ostatnie z podwójnych drzwi. Kevin podążał za nim.
Mijając Marthę, swoją sekretarkę, Bertram wziął z biurka stos telefonicznych informacji. Przejrzał je w drodze do gabinetu. Machnął na Kevina, żeby wszedł, i zamknął za nim drzwi.
– Będziesz zachwycony – stwierdził Bertram, odkładając karteczki na bok. Usiadł przed komputerem i wywołał na ekranie mapę Isla Francesca. – A teraz podaj mi numer zwierzaka, którego chcesz zlokalizować.
– O rety. Niech będzie numer jeden.
– Szukamy – zawołał Bertram. Wprowadził informację i kliknął. Nagle na mapie wyspy pojawił się czerwony, świecący punkt. Znajdował się na północ od wapiennego grzbietu, ale na południe od strumyka nazwanego dowcipnie Rio Diviso. Strumień, płynąc ze wschodu na zachód, dzielił wyspę wzdłuż na dwie części. Isla Francesca miała sześć mil długości i dwie szerokości. W samym środku znajdowało się bajoro z oczywistych względów nazwane przez nich Lago Hippo.
– Całkiem szybko, co? – zapytał dumny Bertram.
Kevin był zafascynowany. Nie tyle z powodu zaawansowanej techniki, chociaż i to go zainteresowało. Przede wszystkim dlatego, że czerwone światełko zapaliło się w tym miejscu, z którego, jak sobie wyobrażał, unosił się dym.
Bertram wstał i otworzył jedną z szafek. Wypełniona była małymi, ręcznymi urządzeniami elektronicznymi przypominającymi z wyglądu miniaturowe notesy z ekranami z ciekłych kryształów. Z każdego wystawała wysuwana antena.
– To działa w podobny sposób – powiedział Bertram. Jedno z urządzeń wręczył Kevinowi. – Nazywamy je lokatorami. Oczywiście są przenośne, więc można je zabrać w teren. To prawdziwa rewelacja w porównaniu z tym, co mieliśmy na początku.
Kevin spróbował uruchomić urządzenie. Z pomocą Bertrama szybko uzyskał obraz wyspy z czerwonym, migającym punktem. Edwards pokazał jeszcze, jak zejść z mapy ogólnej, pomniejszając skalę, aż uzyska się obraz kwadratu o boku około piętnastu metrów.
– Kiedy jesteś tak blisko, używasz tego – powiedział Bertram i wręczył Kevinowi instrument wyglądający jak lampa błyskowa z panelem cyfrowym niczym z pilota telewizyjnego. – Wpisujesz w to te same dane. To działa jak kierunkowa radiolatarnia. Im bliżej znajdujesz się poszukiwanego zwierzęcia, tym głośniej popiskuje. Kiedy obraz obiektu jest czysty, dźwięk będzie jednostajny. W takiej sytuacji musisz jedynie użyć pistoletu z nabojem usypiającym.
– Jak działa ten system? – zapytał Kevin. Zatopiwszy się całkowicie w biomolekularnych aspektach swojego projektu, zupełnie nie zwracał uwagi na zagadnienia logistyczne. Odwiedził wyspę raz, pięć lat temu, kiedy rozpoczynano przedsięwzięcie, ale to było wszystko. Nigdy nie wypytywał o wszystkie szczegóły prowadzonych prac.
– To system satelitarny – wyjawił Bertram. – Oczywiście nie zamierzam twierdzić, że znam detale. Każde zwierzę ma wszczepiony pod skórę mikroprocesor z wysokiej jakości baterią o wydłużonym czasie działania. Sygnał wysyłany z mikroprocesora jest słaby, ale wyłapuje go sieć założona na wyspie, sygnał ulega wzmocnieniu i jest transmitowany w postaci mikrofal.
Kevin chciał oddać Bertramowi urządzenia, ale weterynarz podniósł ręce i powiedział:
– Nie, nie, zatrzymaj je, Kevin. Mamy tego sporo.
– Ale ja tego nie potrzebuję – zaprotestował Kevin.
– Coś ty, Kevin – połajał go żartobliwie Bertram, klepiąc jednocześnie po plecach. Uderzenie było jednak na tyle silne, że Kevin zrobił krok do przodu. – Wyluzuj się, stary! Jesteś stanowczo zbyt poważny. – Bertram usiadł przy biurku, sięgnął po informacje telefoniczne i zaczął je przeglądać, jakby był w gabinecie sam.
Kevin spojrzał na elektroniczne gadżety, które trzymał w rękach, i zastanawiał się, co ma z nimi zrobić. Bez wątpienia były drogimi urządzeniami.
– O czym chciałeś ze mną porozmawiać w związku z projektem? – zapytał nagle Bertram. Spojrzał znad karteczek. – Ludzie zawsze narzekają, że nie dopuszczam ich do słowa. Co ci chodzi po głowie?
– Jestem zaniepokojony – przyznał Kevin.
– Czym? Sprawy nie mogłyby iść lepiej.
– Znowu widziałem dym.
– Co? Masz na myśli taką smugę dymu, o której wspominałeś w zeszłym tygodniu?
– Rzeczywiście – przyznał Kevin. – I z tego samego rejonu wyspy.
– Ach, to nic poważnego – zlekceważył informację Bertram i machnął ręką. – Właściwie co noc mamy burze z wyładowaniami elektrycznymi. Każdy wie, że pioruny mogą wywoływać pożary.