– W tak mokrym środowisku? – zapytał Kevin. – Sądziłem, że pioruny wywołują pożary na sawannie, w porze suchej, a nie w czasie deszczów w tropikalnej dżungli.
– Piorun może wzniecić ogień wszędzie – twierdził uparcie Bertram. – Pomyśl o temperaturze, jaka towarzyszy takiemu wyładowaniu. Pamiętaj, że piorun to nic innego jak wypromieniowana energia o niesamowicie wysokiej temperaturze. To niewiarygodne zjawisko.
– Cóż, może – Kevin nie był przekonany. – Ale nawet gdyby ten ogień pochodził od pioruna, czy długo by się utrzymał?
– Ależ ty jesteś zawzięty – stwierdził Bertram. – Dzieliłeś się z kimś swoimi strachami?
– Rozmawiałem tylko z Raymondem Lyonsem. Dzwonił wczoraj w innej sprawie.
– I co odpowiedział?
– Żebym nie puszczał wodzy fantazji – przyznał Kevin.
– Powiedziałbym, że to dobra rada. Popieram wniosek.
– No, nie wiem. Może powinniśmy tam pójść i sprawdzić – zaproponował Kevin.
– Nie! – Bertram aż sapnął. Na krótką, ulotną chwilę usta ułożyły mu się w cienką kreskę, a jego niebieskie oczy spojrzały przeszywająco. Natychmiast jednak twarz mu się rozluźniła. – Nie chcę iść na wyspę, chyba że po to, co tam trzymamy. Takie były założenia planu i, do cholery, będziemy się ich trzymać. Dopóki wszystko dobrze się układa, nie chcę ryzykować. Zwierzęta mają pozostać w izolacji, nie niepokojone. Jedynie Pigmej Alphonse Kimba, może tam chodzić, i to wyłącznie po to, aby rozłożyć na wyspie dodatkowe pożywienie.
– Może mógłbym tam pójść sam – zasugerował Kevin. – Nie zabierze mi to wiele czasu i może uspokoi moje obawy.
– Absolutnie nie! – powiedział Bertram z naciskiem. – Ta część projektu jest pod moją ochroną i zabraniam tobie i wszystkim innym wchodzenia na wyspę.
– Nie wydaje mi się, żeby to miało aż tak wielkie znaczenie – Kevin obstawał przy swoim. – Nie chcę przecież niepokoić zwierząt.
– Nie! – kategorycznie rzucił Bertram. – Nie będzie żadnych wyjątków. Chcemy, żeby to były dzikie zwierzęta, a to oznacza ograniczenie kontaktów do minimum. Poza tym tworzymy tak małą społeczność, że podobne wizyty wywołają plotki, a tego także nie chcemy. No i wreszcie, taka wyprawa mogłaby się okazać niebezpieczna.
– Niebezpieczna? Trzymałbym się z daleka od hipopotamów i krokodyli. Bonobo przecież nie są groźne.
– Nie chciałem o tym wspominać z oczywistych względów – powiedział Bertram – ale w czasie ostatniego odłowu jeden z naszych tragarzy, Pigmej, został zabity.
– Jak to się mogło stać? – zapytał zaskoczony Kevin.
– Któraś małpa rzuciła kamieniem.
– Czy to nie jest niezwykłe?
Bertram wzruszył ramionami.
– Szympansy czasami rzucają gałęziami, kiedy są zaniepokojone czy przestraszone. Nie, nie uważam, że to niezwykłe zachowanie. Prawdopodobnie był to odruch bezwarunkowy. Pod ręką był kamień, więc małpa nim rzuciła.
– Ale to objaw agresji – stwierdził Kevin. – To niezwykłe u bonobo, szczególnie naszych.
– Wszystkie małpy bronią swojej grupy, gdy zostaje zaatakowana – upierał się Bertram.
– Ale dlaczego miałyby sądzić, że zostały zaatakowane?
– To była już czwarta wyprawa – odpowiedział Edwards. Wzruszył ramionami. – Pewnie nauczyły się, że może je spotkać coś złego. Ale jakikolwiek byłby powód, nie chcemy, żeby ktokolwiek chodził na wyspę. Spallek i ja przedyskutowaliśmy całą sprawę i zgadzamy się co do tego.
Bertram wstał zza biurka i objął Kevina ramieniem. Kevin chciał się wyzwolić z uścisku, ale Edwards przytrzymał go.
– No, Kevin! Zrelaksuj się! Takie niezdrowe objawy wybujałej wyobraźni to skutek tego, o czym wcześniej mówiłem. Wyjdź z tego laboratorium i zajmij się czymś przyjemnym, co odciągnie złe myśli. Inaczej wpadniesz w obsesję, zwariujesz. Mówię ci, że ten gówniany ogień to nic ważnego. Program rozwija się wspaniale. A co do zaproszenia na obiad, to jak? Przemyślisz to jeszcze raz? Oboje z Trish będziemy zachwyceni.
– Poważnie się nad tym zastanowię – obiecał Kevin. Czuł się niezwykle skrępowany w uścisku Bertrama, który tymczasem chwycił go dłonią za kark.
– Dobrze – odparł Edwards i jeszcze raz klepnął Kevina w plecy. – Może moglibyśmy pójść w trójkę do kina. W tym tygodniu zapowiedzieli aż dwa pełnometrażowe filmy. Weź pod uwagę, że mamy tu najnowsze produkcje. Powinieneś z tego skorzystać. GenSys bardzo się stara, przysyłając je samolotem co tydzień. Co ty na to?
– Zastanowię się – odpowiedział Kevin wymijająco.
– Dobrze. Wspomnę o tym Trish, zadzwoni do ciebie. Okay?
– Okay – zgodził się Kevin. Uśmiechnął się słabo.
Kiedy pięć minut później Kevin wsiadał do samochodu, był bardziej zakłopotany niż wtedy, gdy zdecydował się odwiedzić doktora Edwardsa. Nie wiedział, co myśleć. Może to tylko wybujała wyobraźnia… To było możliwe, ale mógł się o tym przekonać jedynie, udając się na Isla Francesca. A na dodatek martwiły go nieprzychylne uczucia innych ludzi wobec jego osoby.
Przy wyjeździe z parkingu zatrzymał się i rozejrzał w górę i w dół drogi biegnącej przed Strefą Zwierząt. Przepuścił przejeżdżającą ciężarówkę. Kiedy miał zdjąć nogę z hamulca, kątem oka dostrzegł mężczyznę stojącego nieruchomo w oknie kwatery Marokańczyków. Kevin nie mógł go dobrze widzieć, bo słońce odbijało się od szyby, ale z pewnością był to jeden z wąsatych ochroniarzy. I z pewnością przyglądał się właśnie jemu.
Nie wiedzieć dlaczego, dreszcz przeszedł mu po grzbiecie.
Droga powrotna minęła szybko i bez przygód, jednak nieprzeniknione ściany zieleni wywołały u Kevina niespodziewane uczucie klaustrofobii. W odpowiedzi nacisnął pedał gazu. Z ulgą wjechał do miasta.
Zaparkował na swoim miejscu. Otworzył drzwi, ale zawahał się. Dochodziło południe i rozważał, czy pojechać do domu na lunch, czy też wpaść jeszcze na godzinkę do laboratorium. Praca wygrała. Esmeralda nigdy nie oczekiwała go przed pierwszą.
Krótki spacer z samochodu do szpitala dał mu pełne wyobrażenie o tym, czym jest południowe słońce. Było jak ciężki koc, który krępował wszelkie ruchy, nawet oddychanie. Przed przyjazdem do Afryki nigdy nie doświadczył prawdziwego tropikalnego upału. Wewnątrz, w chłodnym, klimatyzowanym pomieszczeniu, natychmiast rozpiął kołnierzyk i odlepił koszulę od ciała.
Ruszył schodami na górę, ale nie zaszedł daleko.
– Doktorze Marshall! – dobiegło go wołanie.
Kevin obejrzał się za siebie. Nie był przyzwyczajony, aby nagabywano go na schodach.
– Wstyd, panie doktorze! – powiedziała kobieta stojąca u podnóża schodów. W jej głosie było coś wesołego, co sugerowało, że nie mówi całkiem serio. Ubrana była w odzież ochronną. Rękawy fartucha miała podwinięte prawie po łokcie.
– Przepraszam? – odparł Kevin. Kobieta wyglądała znajomo, ale nie potrafił sobie przypomnieć, kto to jest.
– Nie przyszedł pan zobaczyć pacjenta. Przy innych przypadkach zjawiał się pan codziennie.
– Tak, rzeczywiście, ma pani rację – odpowiedział półprzytomny. Wreszcie rozpoznał kobietę. To była pielęgniarka, Candace Brickmann. Należała do zespołu chirurgicznego przydzielonego pacjentowi. To była jej czwarta podróż do Cogo. Kevin widywał ją przy trzech poprzednich przypadkach.
– Uraził pan uczucia pana Winchestera – powiedziała Candace, grożąc Kevinowi palcem. Była pełną werwy, atrakcyjną, dwudziestokilkuletnią kobietą o chłopięcej posturze i krótkich, bardzo jasnych włosach. Na jej twarzy zawsze gościł uśmiech.