Obiecał zadzwonić zaraz po przyjeździe do Cogo, wziął bagaż i zjechał windą. Wsiadł do oczekującego sedana i wygodnie rozparł się w fotelu.
– Życzy pan sobie mieć radio włączone, sir? – zapytał kierowca.
– Tak, czemu nie – odparł. Już zaczynał się dobrze bawić.
Jazda przez miasto była najtrudniejszą częścią wyprawy. W dobrym czasie dotarli na West Side Highway. Co prawda ruch był spory, ale godzina szczytu jeszcze się nie zaczęła, więc samochody posuwały się dość płynnie. Tak samo było na George Washington Bridge. Po niecałej godzinie wysiadł na lotnisku Teterboro.
Samolot GenSys jeszcze nie został podstawiony, ale tym Raymond się nie przejmował. Usiadł w poczekalni, skąd miał widok na pasy startowe, i zamówił szkocką. W chwili, kiedy podawano mu szklaneczkę, lśniący odrzutowiec GenSys wysunął się z chmur, zniżył lot i wylądował na pasie. Przykołował tuż przed okno, za którym siedział Raymond.
To była piękna biała maszyna, z czerwonymi pasami wzdłuż kadłuba. Jedynymi oznaczeniami były kod N69SU i mała flaga amerykańska na skrzydle ogona.
Jakby na zwolnionym filmie drzwi samolotu otworzyły się i spod nich na płytę lotniska wysunął się trap. Nieskazitelnie wyglądający steward, ubrany w ciemnogranatowy uniform, stanął w wejściu, następnie zszedł po schodkach i skierował się do budynku portu lotniczego. Nazywał się Roger Perry. Raymond dobrze go pamiętał. Za każdym razem, kiedy Raymond leciał do Cogo, on i drugi steward, Jasper Devereau, obsługiwali pasażerów.
Po wejściu do budynku Roger natychmiast rozejrzał się po poczekalni. Gdy tylko dojrzał Raymonda, podszedł do niego i zasalutował na przywitanie.
– Czy to cały pański bagaż, sir? – zapytał, chwytając za torbę Raymonda.
– Tak. Czy już wylatujemy? Samolot nie będzie tankował?
Wcześniej zawsze tak było.
– Jesteśmy już gotowi – odpowiedział Roger.
Raymond wstał i wyszedł za stewardem w szare, chłodne, marcowe popołudnie. Kiedy podchodził do prywatnego luksusowego odrzutowca, miał nadzieję, że jacyś ludzie go widzą. W chwilach takich jak ta, czuł, że to jest życie, do którego został stworzony. Nawet powtarzał sobie, że utrata licencji lekarza paradoksalnie okazała się szczęśliwym trafem.
– Roger, powiedz mi – odezwał się jeszcze, zanim dotarli do schodów. – Czy do Europy mamy komplet? – Za każdym razem, kiedy leciał, na pokładzie spotykał innych członków kierownictwa GenSys.
– Tylko jeden pasażer – odpowiedział Roger.
Gdy doszli do trapu, steward stanął z boku i gestem ręki zaprosił na pokład.
Z dwoma stewardami i jednym pasażerem podróż zapowiadała się znacznie przyjemniej, niż sobie wyobrażał, więc z uśmiechem wspinał się po schodach. Kłopoty ostatnich dni wydawały się teraz niewielką zapłatą za luksusy, w jakich miał się pławić.
Na pokładzie samolotu przywitał go Jasper. Odebrał płaszcz i marynarkę Raymonda i zapytał, czy gość życzy sobie drinka przed odlotem.
– Poczekam – odparł.
Jasper odsunął kotarę oddzielającą pokład pasażerski od kabiny. Przełykając z dumą ślinę, Raymond wszedł do głównej części samolotu. Zastanawiał się, który z głębokich, skórzanych foteli zająć, gdy jego wzrok napotkał spojrzenie drugiego pasażera. Raymonda zmroziło. W tej samej chwili poczuł ucisk w żołądku.
– Kłaniam się, doktorze Lyons. Witamy na pokładzie.
– Taylor Cabot! – wystękał Raymond. – Nie spodziewałem się tu pana.
– Doskonale rozumiem. Sam jestem zaskoczony swoją tu obecnością. – Uśmiechnął się i wskazał fotel obok siebie.
Raymond bez zwłoki zajął wskazane miejsce. Zwymyślał sam siebie, że nie poprosił o drinka, którego oferował mu Jasper. W gardle zupełnie mu wyschło.
– Okazało się, że w rozkładzie zajęć pojawiła się niespodziewana luka, więc uznałem, że roztropnie będzie skorzystać z okazji i osobiście sprawdzić, jak mają się nasze sprawy w Cogo. To była decyzja podjęta dosłownie w ostatniej chwili. Oczywiście przy okazji zatrzymamy się w Zurychu, gdzie spotkam się z kilkoma bankierami. Mam nadzieję, że nie będzie to dla pana nadmiernie uciążliwe.
Raymond zaprzeczył głową.
– Nie, absolutnie – odparł stłumionym głosem.
– A jak tam mają się sprawy z projektem bonobo? – spytał Taylor.
– Bardzo dobrze. Liczymy na wielu nowych klientów. Właściwie to mamy kłopot, żeby zaspokoić zapotrzebowanie.
– A co z tym godnym pożałowania epizodem z Carlem Franconim? Mam nadzieję, że uporał się pan z tym szczęśliwie?
– Tak, oczywiście – odparł z trudem. Próbował się nawet uśmiechnąć.
– Jednym z powodów mojej podróży jest chęć przekonania się, czy projekt rzeczywiście zasługuje na wsparcie. Szef działu finansowego twierdzi, że zaczynamy osiągać pewne zyski. Z drugiej strony dyrektorzy wykonawczy zachowują rezerwę wobec niebezpieczeństw, jakie mogą pociągnąć za sobą eksperymenty z małpami. Muszę więc podjąć decyzję. Mam nadzieję, że zdoła mi pan w tym pomóc.
– Z pewnością – wydusił z siebie Raymond, gdy usłyszał charakterystyczny warkot uruchamianych silników.
W barze poczekalni sali odpraw lotów międzynarodowych nowojorskiego lotniska JFK atmosfera przypominała przyjęcie. Nawet Lou pił piwo, co chwilę wrzucając do ust orzeszki. Był w doskonałym nastroju i zachowywał się tak, jakby on sam za chwilę wybierał się w podróż.
Jack, Laurie, Warren, Natalie i Esteban siedzieli z Lou przy okrągłym stoliku w kącie baru. Nad głowami wisiał telewizor nastawiony na mecz hokeja. Szalony głos komentatora i wrzawa kibiców mieszały się z ogólnie panującym gwarem.
– To był wielki dzień – powiedział podniesionym głosem Lou. – Przyskrzyniliśmy Vida Delbaria i teraz dla ratowania własnego tyłka śpiewa jak z nut. Zdaje się, że mocno nadwerężymy interesy rodziny Vaccarro.
– Co z Angelem Facciolem i Frankiem Pontim? – spytała Laurie.
– To już inna historia – odparł Lou. – Chociaż raz sędzia stanął po naszej stronie i wyznaczył kaucję po dwa miliony za każdego. Udało się to dzięki oskarżeniu o podszywanie się pod policjantów.
– A w sprawie Domu Pogrzebowego Spoletto? – pytała dalej Laurie.
– To chyba będzie prawdziwa kopalnia złota. Właściciel jest bratem żony Vinniego Dominicka. Pamiętasz go, Laurie, prawda?
Laurie skinęła.
– Jakżebym mogła zapomnieć.
– Kim jest Vinnie Dominick? – zapytał Jack.
– Odegrał zaskakującą rolę w sprawie Cerina – wyjaśniła Laurie.
– Współpracuje z rodziną Lucia. Znaleźli się w trudnej sytuacji po upadku Cerina. Ale przeczucie mówi mi, że niedługo przekłujemy ten ich nadęty balon.
– Dowiedzieliście się czegoś o wtyczce w naszym zakładzie? – dociekała Laurie.
– Zaraz, zaraz – odparł Lou. – Najpierw sprawy najważniejsze. Do tego też dojdziemy. Nie martwcie się.
– Sprawdźcie technika nazwiskiem Vinnie Amendola – podpowiedziała Laurie.
– Jakiś szczególny powód? – spytał Lou, zapisując jednocześnie nazwisko w notesie, który nosił zawsze w kieszeni marynarki.
– Jedynie podejrzenie – wyjaśniła.
– Rozważymy to. Ta historia pokazuje, jak szybko rzeczy się zmieniają. Wczoraj byłem w psim nastroju, dzisiaj jestem dzieckiem szczęścia. Nawet zadzwonił do mnie kapitan z informacją o możliwym awansie. Możecie w to uwierzyć?
– Zasługujesz na niego – stwierdziła Laurie.