Okrzyk numeru jeden zbudził inne bonobo. Zapanował chaos i harmider, zanim stworzenia zorientowały się, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo.
Bonobo numer jeden puścił kostkę u nogi Kevina, ale złapał go za przedramiona. Demonstrując swoją siłę, podniósł Kevina i trzymał go nad ziemią na wyciągniętych ramionach.
Bonobo zawyły długim, głośnym i pełnym złości okrzykiem. Twarz Kevina wykrzywił grymas bólu, tak silny był uścisk zwierzęcia.
Kiedy wycie umilkło, wielki samiec zbliżył się do wejścia do małej groty i wręcz wrzucił do niej Kevina. Jeszcze raz ryknął ze złości i wrócił na swoje posłanie.
Kevin ledwo się pozbierał i usiadł. Znowu wylądował na biodrze. Zaczął odczuwać w nim tępy ból. Skręcił sobie także nadgarstek i zdarł łokieć. Jednak biorąc pod uwagę, że został dosłownie rzucony w powietrze, miał się lepiej, niż można było przypuszczać.
Z jaskini dobiegały go jeszcze okrzyki, chyba bonobo numer jeden, ale w ciemnościach Kevin nie mógł mieć pewności. Dotknął prawego łokcia. Wiedział, że klejące ciepło pod palcami to musi być krew.
– Kevin? – szepnęła Melanie. – Nic ci nie jest?
– Czuję się tak dobrze, jak można się czuć w tych okolicznościach.
– Dzięki Bogu! Co się stało?
– Nie wiem. Myślałem, że mam to już za sobą. Byłem tuż przy wyjściu z jaskini.
– Jesteś ranny? – zapytała Candace.
– Lekko. Ale żadna kość nie jest złamana. Przynajmniej tak mi się zdaje.
– Nie mogłyśmy dojrzeć, co się działo – powiedziała Melanie.
– Mój dubler mnie ucapił. Tak bym to nazwał. A potem wrzucił mnie tu. Dobrze, że nie wylądowałem na którejś z was.
– Przykro mi, że namawiałam cię do wyjścia – powiedziała Melanie. – Chyba to ty miałeś rację.
– Miło, że to mówisz. Cóż, prawie się udało. Byłem tak blisko.
Candace włączyła latarkę, zasłaniając dłonią światło. Zbliżyła ją do ramienia Kevina, żeby obejrzeć łokieć.
– Zdaje się, że musimy zdać się na Bertrama Edwardsa – stwierdziła Melanie. Przeszedł po niej dreszcz. Westchnęła. – Trudno uwierzyć, ale jesteśmy więźniami istot, które sami stworzyliśmy.
ROZDZIAŁ 20
8 marca 1997 roku
godzina 16.40
Bata, Gwinea Równikowa
Jack uświadomił sobie, że z całej siły zaciska zęby. Trzymał także rękę Laurie i to znacznie mocniej, niż to byłoby usprawiedliwione. Zażenowany spróbował się rozluźnić. Problemem okazał się nocny lot z Douala w Kamerunie do Bata. Linia lotnicza wysyłała w nocne loty małe, pasażerskie samoloty, takie, jakie spędzały sen z powiek Jacka, rodząc koszmarne wspomnienia o śmierci jego rodziny.
Lot nie był łatwy. Samolot bez przerwy podskakiwał w piętrzących się, burzowych chmurach, mieniących się wszystkimi kolorami – od czystej bieli po ciemną purpurę. Od czasu do czasu pojawiały się błyskawice i maszyną targały gwałtowne turbulencje.
Poprzednia część podróży była jak senne marzenie. Lot z Nowego Jorku do Paryża był spokojny, niczym nie zakłócony. Wszyscy odespali przynajmniej kilka godzin. Do Paryża przylecieli dziesięć minut przed czasem, mieli go więc aż nadto, żeby zdąży się przesiąść na linie kameruńskie. Podczas przelotu na południe do Douala spali nawet jeszcze dłużej. Ale ostatni odcinek do Bata podniósł im wszystkim włosy na głowie.
– Lądujemy – powiedziała Laurie do Jacka.
– Mam nadzieję, że jest to lądowanie kontrolowane.
Wyjrzał przez brudne okno samolotu. Jak się spodziewał, pod nimi ścielił się jednolicie zielony dywan. Gdy wierzchołki drzew zbliżały się coraz bardziej i bardziej, Jack myślał tylko o tym, czy przed nimi jest jakiś pas do lądowania. Miał nadzieję, że jest.
Ostatecznie wylądowali na polu startowym. Jack i Warren jednocześnie odetchnęli głęboko z ulgą.
Kiedy przestraszeni podróżni opuszczali mały, wiekowy samolot, Jack popatrzył przez źle utrzymany pas startowy i zobaczył coś dziwnego. Na tle zielonej dżungli bielił się lśniący, nowoczesny odrzutowiec. Dookoła samolotu stali żołnierze w polowych mundurach i czerwonych beretach. Chociaż pozornie zachowywali postawę swobodną, faktycznie rozglądali się z uwagą wokół siebie. Z ramion zwisały im automaty.
– Czyj to samolot? – Jack zwrócił się do Estebana. Bez znaków rozpoznawczych wyglądał na prywatny.
– Nie mam pojęcia.
Poza Estebanem reszta była zupełnie nie przygotowana na panujący na lotnisku chaos. Wszyscy zagraniczni turyści musieli przejść odprawę celną. Cała grupa wraz z bagażem została zabrana do jakiejś bocznej sali. Prowadziło ich do tego nieprawdopodobnego miejsca dwóch ludzi w brudnych mundurach i z wiszącymi u pasów pistoletami.
Zaraz na początku wyrzucono z tej sali Estebana, ale po głośnej kłótni w miejscowym dialekcie – szczególnie głośno słychać było Estebana – pozwolono mu wrócić. Wszystkie bagaże były otwierane, a zawartość wyrzucana na blat wielkości stolika piknikowego.
Esteban wyjaśnił Jackowi, że ci ludzie czekają na łapówkę. W pierwszej chwili Jack odmówił dla zasady. Jednak kiedy okazało się, że odprawa może trwać godzinami, zmiękł. Franki francuskie rozwiązały problem.
Gdy wyszli do głównej sali lotniska, Esteban przeprosił ich.
– To tutaj poważny kłopot – mówił. – Wszyscy państwowi urzędnicy biorą łapówki.
Przywitał ich Arturo, kuzyn Estebana. Był mocno zbudowanym, nadzwyczaj przyjacielsko nastawionym człowiekiem o błyszczących oczach i lśniących zębach. Z entuzjazmem, serdecznie potrząsał dłońmi gości z Ameryki. Ubrany był w afrykański strój ludowy: powłóczystą szatę z jaskrawo kolorowego materiału, na głowie nosił sztywną, okrągłą czapeczkę bez daszka.
Wyszli z budynku lotniska wprost w gorące, parne powietrze równikowej Afryki. Jak okiem sięgnąć, rozciągał się płaski teren. Późnopopołudniowe niebo nad ich głowami miało ciemnoniebieski odcień, ale nad horyzontem kłębiły się potężne chmury burzowe.
– Człowieku, ciągle nie mogę uwierzyć – powiedział Warren. Rozglądał się dookoła niczym dzieciak w sklepie z zabawkami. – Od lat marzyłem, żeby tu przyjechać, ale nigdy nie sądziłem, że mi się uda. – Spojrzał na Jacka. – Dzięki, stary! Przybij! – Warren wyciągnął rękę. Przybili piątkę, jakby stali na boisku koszykarskim i dziękowali sobie za wygrany wspólnie mecz.
Arturo przyjechał wypożyczonym minivanem, który zaparkował przy krawężniku. Wcisnął stojącemu przy samochodzie policjantowi kilka banknotów i gestem zaprosił swych gości do auta.
Esteban nalegał, aby przy kierowcy usiadł Jack. Jack był zbyt zmęczony, żeby się sprzeczać, i zajął honorowe miejsce. Była to stara toyota, w której za przednią kanapą ustawiono jeszcze dwie ławki. Laurie i Natalie zajęły ostatnią, a Esteban z Warrenem środkową. Kiedy opuścili lotnisko, przed ich oczyma rozpostarł się ocean. Plaża była szeroka i piaszczysta. Łagodne fale obmywały brzeg.
Kiedy ujechali kawałek drogi, minęli duży, nie dokończony betonowy budynek, wyblakły i spękany. Zardzewiałe pręty zbrojeniowe wystawały jak kolce jeżowca. Jack zapytał, co to takiego.
– To miał być hotel turystyczny – wyjaśnił Arturo. – Ale zabrakło pieniędzy i turystów.
– Wyjątkowo kiepska kombinacja dla takiego interesu – skomentował Jack.
Esteban zaczął grać rolę przewodnika, wskazując kolejne obiekty i objaśniając, czym są, a Jack tym, czasem spytał Arturo, czy daleko muszą jechać.
– Nie, dziesięć minut.
– Słyszałem, że pracował pan dla GenSys.
– Trzy lata. Ale dość tego. Szef to zły człowiek. Wolę zostać w Bata. Jestem szczęśliwy, bo mam pracę.
– Chcielibyśmy odwiedzić posiadłość GenSys – oświadczył Jack. – Sądzi pan, że będą jakieś przeszkody?