Выбрать главу

– Idzie łatwiej, niż przypuszczałem. Zwierzęta wydają się nami zafascynowane. Pozwalają podejść z pistoletem do usypiania całkiem blisko. Jak polowanie na indyki.

– Cieszę się, że chociaż coś idzie dobrze.

– Te dwadzieścia jeden zwierząt to cała grupa, która się oddzieliła i mieszkała na północ od Rio Diviso. Interesujące, jak one żyły. Zbudowały szałasy z gałęzi i przykryły je liśćmi.

– Gówno mnie obchodzi, jak te zwierzaki żyły – warknął Siegfried. – Tylko mi nie mów, że ty też miękniesz.

– Nie, nie mięknę. Niemniej uważam, że to ciekawe. Znaleźliśmy także dowody, że rozpalały ogniska.

– No to tym lepiej, że wsadzimy je do klatek. Nie będą się nawzajem zabijać i nie będą więcej rozpalać ognia.

– Tak też można na to patrzeć – zgodził się Bertram.

– Jakieś ślady pobytu Kevina i kobiet na wyspie? – spytał Siegfried.

– Najmniejszych. A specjalnie szukałem. Gdyby tam byli, zostałyby ślady butów, a nic nie znaleźliśmy. Część dnia straciliśmy na budowę mostu przez rzekę, więc jutro zajmiemy się wyłapywaniem zwierząt w pobliżu skał. Oczy będę miał szeroko otwarte na wszelkie ślady.

– Wątpię, żebyś coś znalazł, ale póki nie wiemy, gdzie są, musimy uważać ich pobyt na wyspie za możliwy. Ale coś ci powiem, jeżeli poszli tam i wrócą tutaj cali, wyślę ich przed ministra sprawiedliwości tego kraju z oskarżeniem, że wielokrotnie narazili operację GenSys na całkowite fiasko. Zostaną postawieni przed plutonem egzekucyjnym na boisku piłkarskim tak szybko, że nawet się nie zorientują, co się stało.

– Nic takiego nie może się stać, dopóki jest tu Cabot i inni – upomniał przestraszony Bertram.

– Jasne. Poza tym o boisku wspomniałem tylko tak, dla zobrazowania sytuacji. Powiem ministrowi, że musi ich wziąć poza Strefę i tam zlikwidować.

– Wiesz, kiedy Cabot i pozostali zabierają pacjenta i wracają do Stanów?

– Nikt nic nie powiedział. To chyba zależy od Cabota. Mam nadzieję, że jutro, a najpóźniej pojutrze.

ROZDZIAŁ 21

9 marca 1997 roku

godzina 4.30

Bata, Gwinea Równikowa

Jack obudził się o czwartej trzydzieści i nie mógł już zasnąć. Paradoksalnie hałas, jaki czyniły żaby nadrzewne i świerszcze, dochodzący z rosnącego w pobliżu bananowego zagajnika okazał się zbyt trudny do zniesienia nawet dla kogoś przywykłego do wycia klaksonów i nowojorskiego rejwachu.

Sięgnął po ręcznik i mydło, wyszedł na werandę i poszedł pod prysznic. W połowie drogi wpadł niemal na Laurie wracającą do swojego pokoju.

– Co ty tu robisz?! – zapytał. Na dworze jeszcze było ciemno.

– Poszliśmy spać około ósmej. Osiem godzin to wystarczająco długa noc jak dla mnie.

– Masz rację – powiedział Jack. Zapomniał, o jak wczesnej porze padli zmęczeni w łóżkach.

– Idę na dół, do kuchni, zobaczyć, czy uda mi się zdobyć trochę kawy – poinformowała Laurie.

– Ja też zaraz schodzę.

Gdy zszedł na dół, do jadalni, z zaskoczeniem zobaczył resztę grupy już przy śniadaniu. Jack sięgnął po filiżankę kawy i chleb i usiadł między Warrenem i Estebanem.

– Arturo wspomniał, że musisz chyba być szalony, skoro chcesz jechać do Cogo bez zaproszenia – odezwał się Esteban.

Z pełnymi ustami Jack mógł tylko skinąć głową.

– Twierdzi, że nie dostaniesz się tam – dodał Esteban.

– Zobaczymy – odpowiedział Jack, przełknąwszy. – Jeśli dotarłem tak daleko, nie zamierzam się wycofywać przynajmniej bez spróbowania.

– Przynajmniej droga jest dobra dzięki GenSys – powiedział Esteban.

– W najgorszym razie odbędziemy więc przyjemną przejażdżkę – stwierdził Jack.

Godzinę później znowu wszyscy spotkali się w jadalni. Na wstępie Jack przypomniał, że wyprawa do Cogo nie jest obowiązkowym punktem programu i każdy, kto ma ochotę, może pozostać w Bata. Wyjaśnił też, że według zdobytych przez niego informacji droga może trwać cztery godziny w każdą stronę.

– Uważasz, że dasz sobie radę sam? – zapytał Esteban.

– Całkowicie. Nie ma możliwości, żebyśmy się zgubili. Według mapy jest tylko jedna główna droga na południe. Nawet ja sobie poradzę.

– W takim razie ja bym został – zdecydował Esteban. – Mam dużą rodzinę, z którą chciałbym się zobaczyć.

Chwilę później jechali drogą na południe. Warren siedział obok kierowcy, a kobiety z tyłu. Niebo na wschodzie zaczęło jaśnieć. Zaszokowani byli liczbą ludzi maszerujących poboczem do miasta. Były to przede wszystkim kobiety i dzieci. Większość kobiet dźwigała na głowach duże tobołki.

– Chyba nie mają wiele, a wydają się szczęśliwi – zauważył Warren. Dzieci często zatrzymywały się i machały w stronę przejeżdżającego samochodu. Warren zawsze odwzajemniał pozdrowienie.

Mijali peryferie miasta. Betonowe domy ustąpiły miejsca białym domkom z gliny, przykrytym trzciną. Z trzcinowych mat były też zrobione zagrody dla kóz.

Kiedy minęli Bata, przed ich oczyma pojawiła się bujna dżungla.

Ciężarówki jadące w stronę miasta pędziły tak, że minivanem szarpały podmuchy.

– Człowieku, ci to jeżdżą – skomentował Warren.

Piętnaście mil na południe od Bata Warren wyjął mapę. Mieli przed sobą jedno rozwidlenie i jeden zakręt, które musieli pokonać prawidłowo, jeśli nie chcieli tracić czasu. Znaków drogowych właściwie nie było.

Kiedy wzeszło słońce, sięgnęli po okulary przeciwsłoneczne. Okolica stała się monotonna. Dżungla, od czasu do czasu kilka chat z trzcinowymi dachami. Prawie dwie godziny od wyjazdu z Bata skręcili w drogę prowadzącą do Cogo.

– Droga jest znacznie lepsza – stwierdził Warren, gdy Jack nacisnął pedał gazu i wóz znacznie przyspieszył.

– Wygląda na nową – odparł Jack. Droga, z której zjechali, była dość równa, ale od ciągłego naprawiania wyglądała jak połatany pled.

Oddalali się teraz od wybrzeża w kierunku południowo-wschodnim. Wjeżdżali w coraz gęściejszą dżunglę. Zaczęły się wzniesienia, na które musieli się wspinać. W oddali dostrzegli niewysokie, pokryte lasem góry.

Niespodziewanie rozległ się grzmot. Tuż przedtem na niebie zakotłowały się ciemne chmury. W ciągu kilku minut dzień zamienił się w noc. Zwykły deszcz szybko zamienił się w oberwanie chmury. Wycieraczki starego samochodu nie nadążały zbierać strumieni wody. Jack musiał zwolnić do około trzydziestu kilometrów na godzinę.

Po kwadransie przez gęste chmury przedarły się promienie słońca, zamieniając mokrą szosę w parującą wstęgę. Tuż przed nimi przez drogę przechodziła grupa pawianów. Wyglądały jakby szły w chmurach.

Gdy minęli góry, droga skręciła na południowy zachód. Warren sprawdził na mapie i poinformował wszystkich, że są jakieś dwadzieścia mil od celu.

Minęli kolejny zakręt i zobaczyli w oddali biały budynek, który wyrastał pośrodku drogi.

– Co, u diabła? – odezwał się Warren. – Przecież niemożliwe, żebyśmy już dotarli.

– To posterunek, jak przypuszczam – odparł Jack. – Dowiedziałem się o nim dopiero wczoraj wieczorem. Trzymajcie kciuki. Być może będziemy musieli realizować plan B.

Gdy podjechali bliżej, zobaczyli, że centralną część budynku zajmują ogromne skrzydła bramy osadzone na kółkach. Można było je przesuwać, robiąc miejsce dla pojazdów.

Jack przyhamował i zatrzymał samochód około sześciu metrów przed bramą. Z piętrowego budynku-strażnicy wyszło trzech żołnierzy ubranych tak samo jak ci pilnujący na lotnisku prywatnego odrzutowca. Tak jak tamci, uzbrojeni byli w karabiny, tyle że tym razem zawieszone na wysokości bioder i wycelowane w ich samochód.

– Nie podoba mi się to – stwierdził Warren. – Wyglądają na dzieciaki.