– Spokojnie – odparł Jack i spuścił szybę w drzwiach. – Cześć, chłopcy. Miły dzień, co?
Żołnierze nie ruszyli się. Ich spojrzenia pozostały obojętne.
Jack miał już zamiar poprosić o otwarcie bramy, gdy w słońcu stanął czwarty mężczyzna. Ku zaskoczeniu Jacka miał na sobie czarną marynarkę, a pod nią białą koszulę i krawat. W środku parującej dżungli to był absurd. Kolejną zaskakującą rzeczą było to, że nie był Murzynem, lecz Arabem.
– Mogę w czymś pomóc? – zapytał Arab. Jego ton nie był przyjazny.
– Tak sądzę – odpowiedział Jack. – Chcemy odwiedzić Cogo.
Arab spojrzał na przednią szybę pojazdu, prawdopodobnie szukając jakiegoś znaczka identyfikacyjnego. Nie widząc go, zapytał, czy Jack ma przepustkę.
– Nie mam żadnej przepustki – przyznał Jack. – Jesteśmy grupą lekarzy interesujących się wykonywanymi tu pracami.
– Jak się pan nazywa? – spytał Arab.
– Jestem doktor Jack Stapleton. Przyleciałem z Nowego Jorku.
– Chwileczkę. – Arab zniknął w budynku.
– To nie wygląda dobrze – Jack odezwał się do Warrena kątem ust. Jednocześnie uśmiechnął się do żołnierzy. – Ile powinienem mu zaproponować? Nie jestem dobry w tym łapówkowym interesie.
– Tutaj pieniądze muszą znaczyć znacznie więcej niż w Nowym Jorku – odparł Warren. – Spróbuj go kupić za sto dolarów. No, jeśli to tyle warte dla ciebie.
Jack przeliczył w pamięci sto dolarów na franki i wyjął banknoty z portfela. Po kilku minutach Arab wrócił.
– Szef mówi, że nie zna pana i nie zaprasza – odparł.
– Też coś – odparł Jack. Wyciągnął lewą rękę z pieniędzmi, które trzymał między palcem wskazującym i dużym. – Nie ma wątpliwości, że docenimy pańską pomoc.
Arab dojrzał pieniądze i w ułamku sekundy znalazły się one w jego kieszeni.
Jack przyglądał mu się przez chwilę, ale mężczyzna ani drgnął. Trudno było odczytać z twarzy jego zamiary, bo gęste wąsy zasłaniały usta.
Jack odwrócił się do Warrena.
– Za mało?
Warren potrząsnął głową.
– To chyba nie zadziała.
– Chcesz powiedzieć, że wziął moją forsę i już?
– Na to wygląda.
Jack znowu popatrzył w stronę mężczyzny w czarnej marynarce. Zauważył, że ważył najwyżej z siedemdziesiąt kilo, należał raczej do szczuplejszych. Przez moment pomyślał nawet, czy nie powinien wysiąść i zażądać zwrotu pieniędzy, ale jeden rzut oka na żołnierzy odwiódł go od tego zamiaru.
Z westchnieniem rezygnacji Jack zawrócił i ruszył przed siebie drogą, którą przyjechał.
– Phi! – odezwała się Laurie. – Nie podobało mi się to.
– Nie podobało ci się? – odparł Jack. – Teraz jestem wkurzony.
– Jaki jest plan B? – zapytał Warren.
Jack przedstawił im pomysł dostania się do Cogo łodzią z Acalayong. Poprosił Warrena, żeby spojrzał w mapę i spróbował określić, ile czasu zajmie im podróż do Acalayong.
– Powiedziałbym, że ze trzy godziny – uznał Warren. – Jeżeli droga nadal będzie taka dobra. Kłopot w tym, że zanim skręcimy do Acalayong, musimy się spory kawał cofnąć.
Jack spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta.
– To znaczy, że dotrzemy tam około południa. Sądzę, że z Acalayong do Cogo dostaniemy się w godzinę, nawet najwolniejszą łódką na świecie. Powiedzmy, że w Cogo zostaniemy przez dwie godziny. Myślę, że i tak zdążymy wrócić o przyzwoitej porze. Co wy na to?
– Jestem za – odparł Warren.
Jack popatrzył we wsteczne lusterko.
– Mógłbym zawieźć panie z powrotem do Fata i wrócić tu jutro.
– Mam opory, gdy pomyślę, że tam też jest pełno żołnierzy z bronią maszynową – powiedziała Laurie.
– Nie uważam, że to stanowi jakiś problem – odparł Jack. – Jeżeli trzymają żołnierzy przy wjeździe do miasta, nie ma ich chyba zbyt wielu w samym mieście. Oczywiście jest możliwe, że patrolują też wodny szlak, i będę musiał zastosować plan C.
– Na czym on polega? – zapytał Warren.
– Jeszcze nie wiem – przyznał Jack. – Jak dotąd nie rozważałem takiej możliwości. Natalie, co ty sądzisz?
– Dla mnie to wszystko jest bardzo interesujące. Zrobię to co inni.
Po godzinie dotarli do miejsca, w którym trzeba było podjąć decyzję. Jack zjechał na pobocze.
– No i co? – zapytał. Chciał mieć absolutną pewność. – Wracamy do Bata czy jedziemy do Acalayong?
– Myślę, że bardziej bym się bała, gdybyś pojechał sam. Możesz mnie brać pod uwagę – zdecydowała Laurie.
– Natalie? – Jack zwrócił się w stronę drugiej pasażerki. – Nie ulegaj wpływom tych wariatów. Czego naprawdę chcesz?
– Pojadę – odpowiedziała.
– Dobra – powiedział Jack, wrzucił bieg i skręcił w lewo na drogę do Acalayong.
Siegfried wstał od biurka i podszedł do okna wychodzącego na szpital. W ręku trzymał kubek z kawą czarną jak smoła. Nie wiedział, co myśleć. Operacja w Cogo zaczęła się sześć lat temu i od tamtego czasu rozwijała się nieprzerwanie, a nigdy nie zdarzyło się, by ktoś stanął przed posterunkiem na szosie i żądał prawa do wjazdu. Gwinea Równikowa nie należała do tych miejsc na świecie, które odwiedzano bez przyczyny.
Wziął łyk kawy i zastanowił się, czy między tym dziwnym zdarzeniem a przyjazdem dyrektora GenSys, Taylora Cabota, jest jakiś związek. Oba wydarzenia były nie do przewidzenia i obu nie życzono sobie szczególnie w chwili, kiedy pojawił się poważny problem z bonobo. Dopóki sytuacja nie zostanie opanowana, Siegfried nie chciał widzieć żadnych obcych szwendających się w pobliżu, a szefa GenSys kwalifikował do tej właśnie kategorii.
Aurielo wetknął głowę przez drzwi i oznajmił, że przyszedł doktor Raymond Lyons i życzy sobie widzieć się z szefem.
Siegfried wywrócił oczyma. Raymonda też nie chciał tu oglądać.
– Wpuść go – odpowiedział niechętnie.
Raymond wszedł do gabinetu. Jak zwykle był opalony i rześki. Siegfried zazdrościł mu arystokratycznego wyglądu i dwóch zdrowych rąk.
– Znaleźliście już Kevina Marshalla? – zapytał Raymond.
– Nie – odparł Siegfried. Ton Raymonda uznał za obraźliwy.
– Zdaje się, że od zniknięcia minęło czterdzieści osiem godzin. Macie go znaleźć!
– Niech pan siada! – odparł ostro Siegfried.
Raymond zawahał się. Nigdy nie wiedział, czy ma się złościć, czy bać z powodu nagłych wybuchów agresji u szefa Strefy.
– Powiedziałem, siadaj pan! – powtórzył polecenie Siegfried.
Raymond usiadł. Biały myśliwy z okaleczoną twarzą i zwisającą bezwładnie ręką wyglądał imponująco, szczególnie w otoczeniu tych wszystkich dowodów mordów, które popełnił.
– Wyjaśnijmy sobie jedną sprawę dotyczącą podległości służbowej – zaczął Siegfried. – Nie przyjmuję od pana poleceń. Wręcz przeciwnie, jeżeli przebywa pan tutaj jako gość, to musi pan słuchać moich rozkazów. Czy wyrażam się dostatecznie jasno?
Raymond już otworzył usta, żeby zaprotestować, ale uznał, że lepiej tego nie robić. Wiedział, że formalnie rzecz biorąc, Siegfried ma rację.
– No, a skoro rozmawiamy tak otwarcie – kontynuował Siegfried – to gdzie jest moja premia? W przeszłości dostawałem ją zawsze, gdy pacjent wyruszał w podróż powrotną do Stanów.
– To prawda. – W głosie Raymonda wyczuwało się napięcie. – Jednak tym razem mieliśmy większe wydatki. Pieniądze wkrótce napłyną od nowych klientów. Gdy tylko je zainkasujemy, otrzyma pan swoją należność.
– Niech panu się nie wydaje, że można mnie wykiwać – ostrzegł Siegfried.
– Ależ skąd – zaprzeczył gwałtownie Raymond.