– I jeszcze jedno. Czy może pan jakoś ponaglić szefa? Jego obecność tutaj wpływa destabilizująco. Może dałoby się to uzasadnić potrzebami pacjenta?
– Nie wiem – odparł Raymond. – Cabot został poinformowany, że pacjent jest w pełni zdolny do podróży. Cóż jeszcze można powiedzieć?
– Niech pan nad tym pomyśli – poprosił Siegfried.
– Spróbuję. Tymczasem proszę odnaleźć Kevina Marshalla. Jego zniknięcie bardzo mnie niepokoi. Boję się, że mógł zrobić coś nierozsądnego.
– Sądzimy, że popłynął do Cocobeach w Gabonie. – Szef Strefy z zadowoleniem przyjął uległość, którą usłyszał w tonie Raymonda.
– Jest pan pewny, że nie pojechał na wyspę?
– Całkowitej pewności nie możemy mieć. Ale nie podejrzewamy takiego kroku. Ale nawet gdyby, to nie miałby zapewne ochoty pozostawać tam tak długo. Wróciłby do tej pory. Minęło czterdzieści osiem godzin.
Raymond wstał i westchnął.
– Chciałbym, żeby się już odnalazł. Strach o niego doprowadza mnie do białej gorączki, szczególnie w obliczu obecności Taylora Cabota. Oprócz tego w długim łańcuchu kłopotów mam jeszcze problemy w Nowym Jorku, które dostatecznie poważnie zatruwają mi życie.
– Będziemy dalej szukać – obiecał Siegfried. Starał się nadać głosowi współczujący ton, ale naprawdę ciekawiło go, jak Raymond zareagował na wieść, że bonobo są przenoszone do centrum weterynaryjnego. Wszystkie inne problemy bladły w obliczu groźby, że małpy pozabijają się wzajemnie.
– Pomyślę, co by można powiedzieć Taylorowi Cabotowi – obiecał Raymond, wstał i skierował się do drzwi. – Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby mógł mnie pan zawiadomić zaraz, kiedy dowie się pan czegoś o Kevinie Marshallu.
– Oczywiście – obiecał Siegfried.
Z satysfakcją przyglądał się, jak uprzednia duma doktora Lyonsa zamienia się potulną uległość. Tuż po wyjściu Raymonda Siegfried przypomniał sobie, że jego gość jest z Nowego Jorku. Podskoczył do drzwi i zdążył złapać Raymonda na schodach.
– Doktorze! – zawołał z fałszywym szacunkiem.
Raymond zatrzymał się i spojrzał za siebie.
– Czy zna pan przez przypadek lekarza nazwiskiem Stapleton?
Cała krew odpłynęła z twarzy Raymonda.
Reakcja nie uszła uwagi Siegfrieda.
– Lepiej będzie, jak pan wróci do mojego gabinetu – stwierdził.
Ledwie Siegfried zamknął drzwi za Raymondem, ten natychmiast zapytał, jak, u diabła, nazwisko Stapletona mogło się tu pojawić.
Siegfried obszedł swoje biurko i usiadł za nim. Wskazał Raymondowi krzesło. Siegfried nie był zadowolony. W pierwszej chwili pomyślał o związku nieoczekiwanego przybycia nieznajomego lekarza z wizytą Taylora Cabota, natomiast nie łączył tego z Raymondem.
– Tuż przed pańskim przyjściem otrzymałem niezwykły telefon z posterunku na szosie. Marokańczyk pełniący tam służbę powiedział, że pojawił się samochód pełen ludzi, którzy chcieli wjechać do naszego miasta. Nigdy przedtem nie mieliśmy nieproszonych gości. Samochód prowadził doktor Jack Stapleton z Nowego Jorku.
Raymond starł z czoła krople potu. Palcami obu dłoni przeczesał nerwowo włosy. Powtarzał sobie, że to nie może być prawda, skoro Vinnie Dominick wziął na siebie sprawę Stapletona i Laurie Montgomery. Nie dzwonił, żeby się dowiedzieć, co się z tą dwójką stało, prawdę powiedziawszy, nie chciał znać szczegółów. Za dwadzieścia tysięcy dolarów szczegóły nie były czymś, o co powinien był się martwić czy choćby myśleć. Niemniej jednak, mógł sądzić, że oboje w tej chwili pływają w oceanie.
– Pańska reakcja na tę nowinę wzbudza we mnie niepokój – powiedział Siegfried.
– Nie wpuścił pan chyba Stapletona i jego przyjaciół do miasta?
– Nie, oczywiście, że nie.
– Może powinien pan. Wtedy moglibyśmy się z nimi rozprawić. Jack Stapleton stanowi bardzo poważne zagrożenie dla programu. Czy tu, w Strefie, jest jakaś możliwość rozprawienia się z takimi ludźmi?
– Owszem. Możemy ich przekazać w ręce ministra sprawiedliwości albo obrony z odpowiednią gratyfikacją. Rząd bardzo dba o to, aby nic nie zabiło kury znoszącej złote jajka. Musimy jedynie powiedzieć, że stanowią poważne zagrożenie dla operacji GenSys.
– W takim razie jeśli pojawią się jeszcze raz, powinien pan ich wpuścić.
– A może pan powinien powiedzieć mi dlaczego – odparł Siegfried.
– Pamięta pan Carla Franconiego?
– Pacjenta Carla Franconiego?
Raymond skinął.
– No pewnie.
– Tak, wszystko zaczęło się właśnie od niego – powiedział Raymond i przedstawił Siegfriedowi całą historię.
– Uważasz, że to bezpieczne? – spytała Laurie. Przyglądała się długiemu, wydrążonemu w pniu czółnu, na którym wznosił się szałas z trzcinowym dachem. Do połowy wyciągnięte było na plażę. Z tyłu, od zewnątrz, był przymocowany duży silnik. Wokół rufy dostrzegła opalizującą plamę, co dowodziło, że wyciekało z niego paliwo.
– Dwa razy na dzień pokonuje drogę do Gabonu, a to znacznie dalej niż do Cogo – odpowiedział Jack.
– Ile musiałeś zapłacić? – spytała Natalie. Wynegocjowanie ceny zabrało Jackowi całe pół godziny.
– Troszeczkę więcej niż oczekiwałem. Jacyś ludzie wypożyczyli dwa dni temu łódź i słuch po nich zaginął. Obawiam się, że ten epizod podniósł cenę.
– Więcej niż stówę czy mniej? – zapytał Warren. On także nie był pod wrażeniem stanu łodzi i jej zdolności do pływania. – No bo jeśli więcej niż stówę, to przepłaciłeś.
– Nie bawmy się w słowa. Lepiej ruszajmy, jeśli się nie rozmyśliliście, kochani.
Zapadła cisza, w której wszyscy spoglądali na siebie z niepokojem.
– Nie jestem wielkim pływakiem – przyznał Warren.
– Mogę cię zapewnić, że nie zamierzamy dostać się tam wpław – powiedział Jack.
– Dobra. Skoro tak, to ruszajmy – zdecydował Warren.
– Czy panie się przyłączą? – spytał Jack.
I Laurie, i Natalie skinęły głowami, ale bez entuzjazmu. W tej chwili na niebie wisiało leniwe, południowe słońce, pomimo bliskości wody powietrze stało nieruchomo.
Kobiety usiadły na rufie, by pomóc unieść dziób łodzi, a Warren z Jackiem zepchnęli ją na wodę. Jeden po drugim szybko wskoczyli do czółna. Wiosłowali około dwudziestu metrów, zanim Jack zabrał się do uruchomienia motoru. Podpompował trochę małą, ręczną pompką znajdującą się nad czerwonym zbiornikiem z paliwem. Jako dzieciak miał łódkę, którą pływał po jeziorach Środkowego Zachodu, więc sporo wiedział o obsłudze takich urządzeń.
– Ta łódka jest o wiele bardziej stabilna niż wygląda – stwierdziła Laurie. Chociaż Jack kręcił się po rufie, czółno prawie się nie kołysało.
– I nie przecieka. A tak się tego bałam – dodała Natalie.
Warren nic nie mówił. Palce tak mocno zaciskał na burtach, że aż mu kostki pobielały.
Ku zaskoczeniu Jacka silnik zaczął pracować już po drugiej próbie uruchomienia. Kilka sekund później płynęli dokładnie na wschód. Po opętańczym upale lekki wiaterek przynosił prawdziwą ulgę.
Droga do Acalayong minęła szybciej, niż się spodziewali. Szosa nie była co prawda tak dobra jak ta do Cogo, ale jechało im się wygodnie. Ruchu wielkiego nie było. Jedynie sporadycznie mijały ich jadące na północ ciężarówki wyładowane ludźmi. Nawet na dachach załadowanych bagażami siedziało kilku ludzi kurczowo uczepionych swoich tobołków.
Acalayong wywołało na ich twarzach uśmiech. To, co na mapie przedstawiano jako miasto, w rzeczywistości okazało się garstką kiczowatych sklepów, barów i hotelików. Był tam też otynkowany budynek policji, przed którym w cieniu arkad na trzcinowych fotelach kołysało się kilku policjantów w brudnych mundurach. Przejeżdżające samochody odprowadzali wzgardliwym, sennym wzrokiem.