Chociaż miasto okazało się żałośnie prowincjonalne i zaśmiecone, udało się znaleźć coś do zjedzenia i wypicia, no i wypożyczyć łódź. Z pewnymi trudnościami zaparkowali samochód w pobliżu policjantów, mając nadzieję, że dzięki temu kiedy wrócą, będzie nadal tam stał.
– Ile nam to, twoim zdaniem, zabierze?! – zapytała Laurie, przekrzykując warkot silnika. Był głośniejszy, bo brakowało części osłony silnika.
– Godzinę! – zawołał Jack. – Ale właściciel łodzi powiedział, że wystarczy ponad dwadzieścia minut. To jest tuż za tym cyplem przed nami.
W tej chwili przepłynęli przez dwumilowe ujście Rio Congue. Dżungla porastająca brzegi była zamglona od unoszącej się pary wodnej. Nad nimi gromadziły się chmury burzowe. Jeszcze w samochodzie usłyszeli dwa grzmoty.
– Mam nadzieję, że nie złapie nas tu ulewa – odezwała się Natalie.
Jednak Matka Natura zignorowała jej życzenie. Mniej niż pięć minut później zaczęło lać tak mocno, że woda rzeki rozbryzgująca się pod wielkimi kroplami opryskiwała pasażerów łodzi. Jack zwolnił obroty silnika, pozwalając czółnu płynąć własnym kursem, a sam dołączył do pozostałych, ukrytych w szałasie. Ku miłemu zaskoczeniu dach nie przeciekał i w środku było sucho.
Zaraz po minięciu cypla zobaczyli przystań Cogo. Zbudowana z grubych bali nie przypominała rozklekotanych pomostów w Acalayong. Gdy podpłynęli bliżej, na samym końcu dojrzeli pływający pomost do cumowania.
Na pierwszy rzut oka Cogo wzbudziło ich uznanie. W przeciwieństwie do Bata i Acalayong, gdzie dominowały zniszczone i przypadkowo zbudowane domy z płaskimi, pokrytymi blachą falistą dachami, w Cogo wznosiły się atrakcyjnie wyglądające, pokryte dachówką, lśniące bielą postkolonialne budynki. Z lewej, prawie skryta w dżungli stała nowoczesna elektrownia. Można ją było dostrzec tylko dzięki wyjątkowo wysokiemu kominowi.
Gdy zbliżali się do miasta, Jack wyłączył silnik. Mogli teraz bez trudu rozmawiać. Do pomostu przywiązanych było kilka łodzi takich samych jak ta, którą płynęli, tyle że pełnych rybackich sieci.
– Cieszę się, że są inne łodzie – powiedział Jack. – Bałem się, że nasza będzie sama jak palec.
– Sądzisz, że ten duży, nowoczesny gmach to szpital? – zapytała Laurie, spoglądając w kierunku budynku.
Jack poszedł za jej wzrokiem.
– Tak, przynajmniej według Artura, a on chyba wie, co mówi. Był w ekipie budowlanej.
– To znaczy, że tam jest nasz cel – powiedziała.
– Tak wygląda. W każdym razie na początek. Arturo mówił, że zwierzęta trzymają kilka mil od miasta, w głębi dżungli. Zastanowimy się, jak tam dotrzeć.
– Miasto jest znacznie większe, niż sądziłem – powiedział Warren.
– Słyszałem, że to dawne hiszpańskie miasto kolonialne – wyjaśnił Jack. – Nie całe zostało odnowione, chociaż stąd tak wygląda.
– Co Hiszpanie tu robili? – zapytała Natalie. – Przecież dookoła nie ma nic poza dżunglą.
– Uprawiali kawę i kakao. Przynajmniej tyle się dowiedziałem – powiedział Jack. – Nie mam tylko pojęcia, gdzie to uprawiali.
– Oho, widzę żołnierza – zauważyła Laurie.
– Ja też go widzę – odparł Jack, który uważnie obserwował brzeg.
Żołnierz ubrany był w taki sam mundur polowy i czerwony beret jak tamci na szosie. Przechadzał się bez celu po bruku przed pomostem. Karabin przewieszony miał przez ramię.
– Czy to znaczy, że przechodzimy do planu C? – zapytał Warren, żeby mu dokuczyć.
– Jeszcze nie. Najwidoczniej pilnuje, żeby nikt nie podchodził do przystani. Ale spójrzcie na bar na plaży. Jeśli się tam dostaniemy, jesteśmy w domu.
– Przecież nie możemy wysiąść na plaży – powiedziała Laurie. – Zauważy nas.
– Spójrzcie, jak wysoki jest pomost. A gdybyśmy tak przemknęli pod niego, tam zacumowali i przedostali się do baru? Co sądzicie?
– Może być – krótko odpowiedział Warren. – Ale ta łódka nie zmieści się pod pomostem. Nie da rady.
Jack wstał i podszedł do jednego z osadzonych w burtach palików podtrzymujących dach szałasu. Chwycił go w obie ręce i wyciągnął.
– Proszę, jakie poręczne – powiedział Jack. – Łódka kabriolet.
Kilka minut później wszystkie paliki zostały wyjęte, a dach złożony na dnie łodzi pod ławkami, wzdłuż obu burt.
– Właściciel nie będzie szczęśliwy – zauważyła Natalie.
Jack kierował łodzią tak, że cały czas znajdowali się pod osłoną pomostu. Wyłączył silnik w chwili, gdy wślizgnęli się w cień. Zaciskając palce na wręgach, kierowali czółno do brzegu, ostrożnie przepływając między palami. Po chwili zaskrzypiało na piaszczystej plaży w cieniu pomostu i zatrzymało się.
– Jak na razie, wszystko dobrze – stwierdził Jack. Zachęcił obie panie i Warrena, by wysiedli. Teraz Warren pociągnął za dziób, a Jack manewrował wiosłami i wspólnie wepchnęli łódź do połowy na piach. Jack wysiadł i wskazał kamienny murek, który ciągnął się prostopadle do podstawy pomostu, zanim zniknął w łagodnie unoszącym się piaszczystym brzegu.
– Trzymajmy się muru. Kiedy będzie można, przeskoczymy w stronę baru.
Kilka minut później byli już w barze. Żołnierz nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi. Albo ich nie widział, albo nie zainteresowali go.
Bar był opustoszały. Tylko jeden człowiek pochłonięty był rozcinaniem cytryn i limonów. Jack wskazał w kierunku wysokich stołków i zaproponował uczcić sukces. Wszyscy z radością przystali na propozycję. Słońce grzało i w łodzi było gorąco.
Barman zjawił się natychmiast. Z przypiętego identyfikatora wynikało, że nazywa się Saturnino. Pomimo takiego imienia okazał się jowialnym człowiekiem. Miał na sobie wściekle kolorową koszulę, a na głowie toczek podobny do tego, w którym na lotnisku przywitał ich Arturo.
Za Natalie każdy zamówił coca-colę z plasterkiem cytryny.
– Nieduży dzisiaj ruch – Jack zagadnął do Saturnino.
– Do piątej. Potem mamy ręce pełne roboty.
– Jesteśmy tu nowi. Jakimi pieniędzmi mamy płacić? – spytał Jack.
– Wystarczy podpis.
Jack spojrzał na Laurie. Nie zgodziła się i pokręciła przecząco głową.
– Raczej zapłacimy – odpowiedział. – Czy mogą być dolary?
– Jak wolicie. Dolary albo franki. To bez różnicy.
– Gdzie jest szpital? – pytał dalej Jack.
Saturnino pokazał przez ramię.
– W górę ulicy, aż dojdziecie do głównego placu miasta. To będzie duży budynek po lewej.
– Co oni tam robią? – spytał Jack.
Saturnino spojrzał na Jacka jak na wariata.
– Leczą ludzi – odparł w końcu.
– Ludzie z Ameryki przyjeżdżają, żeby leczyć się w tym szpitalu?
Saturnino wzruszył ramionami.
– Nie wiem dokładnie. – Wziął banknoty, które Jack położył na barze, i podszedł do kasy.
– Niezłe śledztwo – szepnęła z uśmiechem Laurie.
– To by było zbyt proste – zgodził się Jack.
Orzeźwieni chłodnym napojem wyszli całą grupą w palące słońce. Żołnierz stał w odległości kilkudziesięciu metrów i nadal nie zwracał na nich uwagi. Po krótkim spacerze po rozpalonym słońcem bruku doszli do zielonego skweru otoczonego domami przypominającymi rezydencje plantatorów.
– Przypomina mi to widoki z niektórych wysp Karaibów – zauważyła Laurie.
Pięć minut później weszli na otoczony drzewami plac miejski. Po przeciwnej stronie placu, pod rynkiem, leniwie rozłożyła się grupka żołnierzy, psując swoim widokiem idylliczny obrazek.
– Kurczę! To cały batalion – stwierdził Jack.
– Zdawało mi się, że powiedziałeś, iż skoro mają posterunek na drodze, w mieście nie będą potrzebowali wojska – przypomniała Laurie.