Kevin, Melanie i Candace popatrzyli po sobie, zastanawiając się, kto ma zacząć pierwszy.
– Wszyscy jesteśmy częścią tego samego programu – wyjaśniła Candace. – Ale ja jestem właściwie statystką. Jestem pielęgniarką z oddziału intensywnej opieki medycznej i pracuję w zespole chirurgii transplantacyjnej.
– Ja jestem technikiem z oddziału zapłodnień – zaczęła Melanie. – Przygotowuję materiał dla Kevina, aby mógł wykonać swe sztuki magiczne, a kiedy on jest gotowy, pilnuję, aby efekt jego pracy ujrzał światło dzienne.
– Jestem biologiem molekularnym. – Mówiąc to, Kevin westchnął z żalem. – Kimś, kto przekroczył swe uprawnienia i powtórzył błąd Prometeusza.
– Chwileczkę – przerwał Jack. – Tylko bez literatury, proszę. Co prawda słyszałem o Prometeuszu, ale nie bardzo pamiętam w tej chwili, kim był.
– Był jednym z Tytanów w greckiej mitologii. Wykradł bogom z Olimpu ogień i podarował go człowiekowi – wyjaśniła Laurie.
– Tymczasem ja nierozważnie podarowałem ogień zwierzętom. Stało się to za sprawą przesunięcia części chromosomu, dokładniej krótkiego ramienia chromosomu szóstego z jednej komórki do drugiej, z jednego gatunku do drugiego.
– A więc pobierałeś fragmenty chromosomu człowieka i umieszczałeś je u małpy – wywnioskował Jack.
– W zapłodnionym jaju małpy – sprecyzował Kevin. – Żeby być dokładnym, chodzi o bonobo.
– Czyli tworzyliście po prostu doskonale pasujący rezerwuar organów zastępczych dla określonych z góry biorców – Jack dalej formułował wnioski.
– No właśnie – potwierdził Kevin. – Prawdę powiedziawszy, na samym początku nie to miałem na myśli. Byłem wyłącznie uczonym. To, w co zostałem ostatecznie zwabiony, wzięło się z materialnej atrakcyjności przedsięwzięcia.
– O rany! Genialne i imponujące, ale i nieco przerażające – ocenił Jack.
– Bardziej niż przerażające. To prawdziwa tragedia. Problem w tym, że przetransferowałem zbyt wiele ludzkich genów. Przypadkowo stworzyłem gatunek praczłowieka.
– Chcesz powiedzieć jakby neandertalczyka? – spytała Laurie.
– O wiele bardziej prymitywnego przodka, sprzed kilku milionów lat. Raczej kogoś jak Lucy [15]. Ale są dość inteligentni, by używać ognia, wytwarzać narzędzia, a nawet porozumiewać się głosem. Wydaje mi się, że znajdują się na etapie, na którym my byliśmy jakieś cztery, może pięć milionów lat temu.
– Gdzie są te stworzenia? – zapytała nieco przestraszona Laurie.
– Na pobliskiej wyspie, gdzie żyły we względnym poczuciu wolności. Niestety, to się zmieni.
– Dlaczego? W wyobraźni Laurie widziała te stworzenia. Jako dziecko fascynowała się jaskiniowcami.
Kevin szybko opowiedział historię o dymie, który ostatecznie jego, Melanie i Candace sprowadził na wyspę. Powiedział o ich uwięzieniu i uratowaniu, a także o przeznaczeniu, jakie zgotowano tym istotom, o życiu w małych betonowych klatkach, które przygotowano dla nich, gdyż okazały się nieco zbyt ludzkie.
– To okrutne – stwierdziła Laurie.
– Katastrofa – uznał Jack, kręcąc głową. – Cóż za historia!
– Ten świat nie jest przygotowany na przyjęcie nowej rasy – wtrącił Warren. – Mamy dość kłopotów z tym, co tu już jest.
– Dojeżdżamy. Plac przed przystanią jest za następnym zakrętem – zakomunikował Kevin.
– W takim razie zatrzymaj się tu – polecił Jack. – Gdy przypłynęliśmy, stał tam żołnierz.
Kevin zjechał na pobocze i zgasił światła. Silnika nie wyłączył, aby nadal działała klimatyzacja. Jack i Warren wysiedli i podeszli do narożnika.
– Jeżeli nie będzie naszej łodzi, znajdziemy tu inną? – spytała Laurie.
– Obawiam się, że nie – odpowiedział Kevin.
– Czy poza główną drogą jest jakaś inna prowadząca z miasta?
– Nie.
– Niech nas w takim razie niebiosa mają w opiece – stwierdziła Laurie.
Jack i Warren szybko wrócili. Kevin opuścił szybę.
– Jest żołnierz – powiedział Jack. – Niezbyt czujny. Chyba nawet śpi. Ale uznaliśmy, że musimy go załatwić. Najlepiej będzie, jeśli tu zostaniecie i poczekacie.
– Dobrze – odparł Kevin. Był bardziej niż szczęśliwy, mogąc zostawić taką sprawę innym. Gdyby spadło to na niego, nie wiedziałby, co zrobić.
Jack i Warren znowu podeszli do rogu i po chwili zniknęli za nim.
Kevin podniósł szybę.
Laurie spojrzała na Natalie i pokręciła głową.
– Przykro mi z powodu tego wszystkiego. Powinnam była to przewidzieć. Jack ma zdolności do wyszukiwania kłopotów.
– Nie ma potrzeby przepraszać. To zupełnie nie twoja wina. Poza tym sprawy wyglądają teraz znacznie lepiej niż piętnaście, dwadzieścia minut temu.
Jack i Warren wrócili po zaskakująco krótkiej chwili. Jack niósł pistolet, Warren karabin. Wsiedli do auta.
– Jakieś problemy? – spytał Kevin.
– Nie. Był niezwykle uprzejmy.
– Oczywiście Warren potrafi być w takich razach niezwykle przekonujący – stwierdził Jack.
– Czy "Chickee Hut Bar" ma swój parking? – spytał Warren.
– Tak – przytaknął Kevin.
– Jedziemy tam! – zakomenderował Warren.
Kevin cofnął się, następnie skręcił w prawo i później w pierwszą w lewo. Na końcu drogi znajdował się obszerny, wyasfaltowany parking. Ciemna sylwetka baru rysowała się w tle. Za nią iskrzyła się w świetle księżyca tafla wody szerokiego ujścia rzeki.
Kevin podjechał prosto do baru i zatrzymał się.
– Wy tu poczekacie, a ja sprawdzę, co z łodzią – powiedział Warren. Wysiadł i szybko zniknął za barem.
– Sprawnie się porusza – stwierdziła Melanie.
– Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić jak bardzo – dodał Jack.
– Czy Gabon jest już po drugiej stronie rzeki? – zapytała Laurie.
– Dokładnie tam – potwierdziła Melanie.
– Jak to daleko? – spytał Jack.
– Około czterech mil w prostej linii – poinformował Kevin. – Ale my powinniśmy spróbować dostać się do Cocobeach, a to mniej więcej dziesięć mil stąd. Stamtąd będziemy mogli skontaktować się z ambasadą amerykańską w Libreville, która powinna okazać się pomocna.
– Ile czasu zabierze nam droga do Cocobeach? – zapytała Laurie.
– Myślę, że trochę ponad godzinę. Oczywiście wszystko zależy od prędkości łodzi.
Warren podszedł do samochodu, więc Kevin opuścił szybę.
– Pasuje. Łódź stoi na swoim miejscu. Bez problemów.
– Hura – zawołali wszyscy ściszonymi głosami. Wysypali się z auta. Kevin, Melanie i Candace zabrali swoje brezentowe worki.
– To wasze bagaże? – zażartowała Laurie.
– Tak – odpowiedziała Candace.
Warren poprowadził grupę w stronę baru, następnie dookoła ku plaży.
– Jesteśmy za murem, więc nie traćmy czasu i posuwajmy się szybko – nakazał i gestem ponaglił ich, żeby ruszyli za nim.
Pod pomostem było ciemno, więc musieli zwolnić. Przez całą drogę towarzyszył im odgłos drobnych fal uderzających lekko o brzeg i szelest krabów uciekających im spod nóg do swoich nor w piasku.
– Wzięliśmy ze sobą latarki. Czy mamy je wyjąć? – zapytał Kevin.
– Nie ryzykujmy – zdecydował Jack i w tym samym momencie wpadł na łódź. Sprawdził, czy dobrze stoi na brzegu, zanim polecił wszystkim wsiąść i przejść na rufę. Gdy znaleźli się z tyłu, Jack poczuł, jak dziób lekko się uniósł. Zaparł się mocno nogami i zaczął spychać łódź na wodę.
– Uważajcie na podpory pomostu – zawołał, wskakując na pokład.
Wszyscy starali się pomóc i odpychali się od mijanych drewnianych słupów. Kilka chwil zabrało im przepłynięcie na koniec pomostu zamknięty pokładem do cumowania. W tym miejscu wykręcili i wypłynęli na otwarte, połyskujące księżycowym światłem wody rzeki.
Mieli tylko cztery wiosła. Melanie nalegała, by pozwolono jej wiosłować.
– Chciałbym odpłynąć jakieś sto metrów od brzegu, zanim włączymy silnik. Nie ma sensu ryzykować – stwierdził Jack.
Wszyscy spoglądali na spokojne Cogo z białymi budynkami zanurzonymi w srebrzyście połyskującej mgiełce. Otaczająca miasto dżungla sprawiała, że miasto otulał granatowy cień. Ściany roślin przypominały spienione fale przypływu.
Nocne odgłosy dżungli pozostały w tyle. Słychać było jedynie plusk wody i skrzypienie wioseł ocierających się o burty. Nikt się nie odzywał. Szybko bijące serca uspokajały się, oddech stawał się spokojniejszy. Mieli chwilę czasu na przemyślenia i dokładniejsze przyjrzenie się okolicy. Szczególnie nowo przybyłych ujęło przykuwające piękno nocnego afrykańskiego krajobrazu. Kolejne piętra dżungli wznosiły się pionowo, przytłaczając bliższe otoczenie. W Afryce wszystko zdawało się większe i rozległejsze, nawet nocne niebo.