Ryszard Kapuściński
Chrystus z karabinem na ramieniu
I Fedaini
Ci trzej z rozpylaczami, w zielonych drelichach to są fedaini. Stoją na drodze, która prowadzi z Bejrutu do granicy Izraela, i zatrzymują samochody. Kto ma wyraźny powód, żeby jechać dalej – może jechać, a kto przyjechał ot, tak sobie albo wygląda podejrzanie – musi wracać. To nie jest miejsce dla turystów, tu toczy się wojna. O dziesięć kilometrów stąd zaczyna się Izrael.
Rozglądam się dookoła: pięknie tu jak w raju. Po obu stronach drogi ciągną się cytrynowe sady, gaje oliwne, brzoskwiniowe ogrody. Dalej, na prawo – zaczyna się morze, a na lewo – wznoszą się góry. Wszędzie pełno zieleni, pełno kwiatów. I wszystko to razem, po brzegi horyzontu, zatopione w słońcu.
Ci trzej fedaini są bardzo młodzi. Najmłodszy ma może piętnaście lat. Jest poważny, przejęty tym, że stoi na posterunku. W hełmie, z automatem, w przydużym drelichu wygląda jak łącznik z warszawskiego powstania. Chce wiedzieć, dokąd jedziemy. Jedziemy do Rashidyi, tylko nie wiemy, w którym miejscu skręcić. A skąd jesteśmy? Z Polski. Chwila namysłu, a potem: a, z Polski, to w porządku. To chwileczkę. I przywołuje innego fedaina, który samotnie idzie drogą. Ustalają, że ten nowy fedain pojedzie z nami. Skręcamy w stronę morza, potem jest jeszcze jeden posterunek (dosiada się drugi fedain) i z taką asystą wjeżdżamy do Rashidyi.
Rashidyia pachnie pomarańczami i krwią.
Jeden z pocisków rozwalił ciężarówkę wiozącą pomarańcze i złote, odurzające strugi soku ciekną główną ulicą. W pobliżu na progu lepianki siedzi stary Arab milczący, skamieniały. Z tego, co wczoraj było jego domem, została podłoga i kawałek ściany. Z jego rodziny nie został nikt. O, tu jest krew, mówi fedain i pokazuje ciemne plamy na glinianej podłodze. Dalej stoją rzędy lepianek. To tu, to tam wnętrza otwarte pociskami. Rozwalone szafy, skrwawione łachmany, czajnik wyrzucony siłą podmuchu na środek ulicy. Na jednej ścianie portret Nasera przebity odłamkiem. A tu biało, bo rozsypana mąka. A tam pocisk trafił w sklepik, ale poszedł górą; nie zniszczył towaru i Arab znowu siedzi za ladą. Proszę bardzo, zachodźcie i kupujcie.
Ale kupować nie ma kto. W osadzie pozostał posterunek fedainów i trochę starych Arabów. Ludność została ewakuowana, bo może być nowy atak. Znowu ewakuowana, znowu w drogę, nie wiadomo dokąd. Każdy w pośpiechu wziął, co było pod ręką – to garnek, to koc, a resztę zostawił. Ta reszta – jakaż jest marna! Ta reszta to jest nic. Trochę zmarniałych rupieci: stara szafka, połatane bety, szmaciana lalka z jedną nogą.
Rashidyia – to jeden z obozów palestyńskich w Libanie, a obozy palestyńskie to najsmutniejsza rzecz, jaką można zobaczyć na Bliskim Wschodzie. Jeżeli jedziecie gdzieś przez Syrię, Jordanię czy Liban i jest pięknie, i wszystko jest w porządku, a nagle zobaczycie coś szokującego, coś, co będzie wyglądać jak wielki i nędzny plaster zlepiony z gliny, z zardzewiałych blach, ze starych szmat i połamanych żerdzi i z każdym powiewem wiatru będą wzbijać się nad tym plastrem tumany rozpalonego kurzu i pyłu, a wewnątrz plastra będą roić się gromady półnagich dzieci, szalejących much i wychudłych psów, a mężczyźni będą siedzieć pod ścianami czekając nie wiadomo na co, czekając na cokolwiek – to właśnie będzie obóz palestyński.
Wąskie uliczki Rashidyi schodzą łagodnym skłonem do morza. Ten wczorajszy atak nastąpił od morza. Po południu podpłynęły cztery izraelskie kanonierki i przez godzinę ostrzeliwały Ra-shidyię. Liban nie ma marynarki wojennej, kanonierki więc mogły strzelać bezkarnie. Mogłyby tak strzelać przez cały dzień, ale rozmiary takiego ataku są limitowane przez politykę: zabić tylu, żeby popamiętali, ale nie zabić zbyt wielu, bo zrobi to szum na świecie.
Co jest granicą, która określa ilość ofiar, jaką strawi świat – dokładnie nie wiadomo. W Rashidyi zginęło dwanaście osób. To w porządku. A gdyby zginęło dwieście? To może byłoby za dużo. Taki dowódca kanonierki gra w ciemne karty, bo przecież on nie widzi, ilu ludzi zabija, czy zabija tylu, żeby było w porządku, czy zabija tylu, że będzie szum.
Ale o tych szczegółach dowie się później z gazet.
Wszystko jest wiadome od początku do końca.
Za kilka dni gazety doniosą o nowej akcji fedainów. Trzej fedaini wejdą o świcie do wioski izraelskiej, wezmą – powiedzmy – dziesięciu zakładników i zamkną się z nimi w jakimś budynku. O tych fedainach i zakładnikach możemy już myśleć tak, jakby byli na Sądzie Ostatecznym. Ale tego ranka oni jeszcze są, jeszcze żyją. Na razie fedaini ogłaszają, że wypuszczą zakładników, jeżeli rząd Izraela wypuści stu uwięzionych Palestyńczyków. W przeciwnym wypadku zakładnicy będą zabici. Termin ultimatum upływa o ósmej wieczorem. Teraz życie dziesięciu Izraelczyków znajduje się w rękach rządu Izraela. Ale rząd Izraela nigdy w takich wypadkach nie ustępuje. Mając do wyboru zasadę nieustępowania i życie ludzkie, rząd opowiada się zawsze po stronie zasady. Następnie rząd wysyła wojsko, które ma zdobyć budynek. Rozpoczyna się strzelanina. Ale to nie trwa długo: otoczeni fedaini zabijają zakładników, a sami wysadzają się w powietrze.
Później w paryskim metro, w londyńskim autobusie albo w wiedeńskiej kawiarni ludzie czytają, że w… (tu trudna i obca nazwa) jacyś fedaini zabili (tu liczba zabitych, czasem nazwiska), a potem sami wylecieli w powietrze. Następnego dnia czytają, że lotnictwo (artyleria, kanonierki) Izraela zbombardowało (tu trudna i obca nazwa), zabijając (tu liczba zabitych, czasem również rannych). Ale ponieważ dzieje się to tak daleko i te nazwy są tak trudne do zapamiętania, ludzie wszystko zapominają, tym bardziej że idąc po chwili ulicą i patrząc na wystawy muszą pomyśleć o czymś zupełnie innym, czy nawet powiedzieć na głos:
– Znowu wszystko podrożało.
Ale ci z Rashidyi i z Rahwy, z Qiryat Shemona i z Taiby, ci pamiętają. To jest ich wojna, która trwa od lat i której końca nie widać. Jutro będzie nowy komunikat:
Lotnictwo Izraela zbombardowało…
albo:
Trzej fedaini weszli o świcie do wioski…
Fedaini chcą nam pokazać wszystko: i zniszczenia, i opuszczony targ rybny, i jedyną studnię w obozie. Są zmartwieni, że nie mamy aparatów fotograficznych. Oni chcieli, żeby Rashidyię zobaczył świat. Oni ciągle wierzą, że świat ich wysłucha i zrozumie i że nie będą sami. Chodzi tylko o to, żeby ich sprawa stała się głośna i znana, żeby wszyscy wiedzieli, iż istnieje coś takiego jak sprawa palestyńska i żeby na świecie padło pytanie:
– O co ci Palestyńczycy walczą? Na razie działa wiele sił, żeby nie dopuścić do takiego pytania. Bo gdyby ono padło, ludzie zaczęliby szukać odpowiedzi. Sięgnęliby po fakty. Przede wszystkim spojrzeliby na mapę. A ten, kto wziąłby pierwszą z brzegu mapkę świata, stwierdziłby ze zdumieniem, że nie może na niej znaleźć Palestyny. I na – tym polega problem. Na tym, że Palestyna jest taka mała. Można rzucić kamieniem z jednej granicy i kamień doleci do drugiej granicy. To jest cała Palestyna. Palestynę można objechać samochodem w jeden dzień. Z Hajfy do Tyberiady jest 60 kilometrów, z Tel-Awiwu do Jerozolimy jest 90 kilometrów. Całe wybrzeże przejeżdża się autem w półtorej godziny. Dlaczego toczyły się takie krwawe boje o górę Hermon, o każdy kamień na tej górze? Bo kto stoi na szczycie Hermonu, ten widzi połowę Izraela i połowę Syrii, połowę Libanu i jeszcze kawałek Jordanii. Bliski Wschód to wielki obszar świata. Na Bliskim Wschodzie są setki kilometrów bezludnych, pustynnych przestrzeni. Ale to miejsce, w którym rozgrywa się dramat Bliskiego Wschodu, to miejsce najbardziej drażliwe i zapalne, przypomina zatłoczoną scenę. Ludzie cisną się tutaj jak w zapchanym autobusie w godzinie szczytu. W dodatku jest gorąco, ludzie są spoceni i wściekli. Wszystkim jest ciasno, wszystkim jest duszno. Można przejechać spokojnie jeden przystanek, dwa przystanki. Ale wystarczy, żeby ktoś komuś nadepnął na odcisk: natychmiast krzyk na cały świat. Nie ma mowy o żadnym spokojnym przedyskutowaniu sprawy. Każdy chodzi zaślepiony nienawiścią i w każdym widzi wroga. Kazać mu rzucić bombę – rzuci, kazać mu strzelić – strzeli. Tak wygląda dziś Palestyna, której połowę zajmuje Izrael, a drugą połowę okupuje. W dzisiejszym Izraelu Arabowie i Żydzi są skazani na siebie, na zatłoczony autobus, w którym codziennie ocierają się łokciami, są skazani na swój pot i swoją nienawiść.