Chcę już odejść, ale rektor pyta, czy mógłbym zostać. Jeśli mam czas – mówi – pójdziemy złożyć hołd tym, którzy padli w Teoponte.
Mówi nawet: – Pójdziemy się z nimi pożegnać.
To pożegnanie odbywa się na parterze, w dużej sali wypełnionej tłumem ludzi. Przy wejściu uzbrojeni studenci patrzą, kto wchodzi, pilnują, żeby nie wdarła się prawicowa bojówka, która mogłaby rzucić w tłum petardę. Ponieważ jednak wszystko jest możliwe i groźba masakry wisi w powietrzu, w sali czuje się napięcie i podniecenie. Tłum faluje i wznosi bojowe okrzyki. Sala domaga się rozgromienia reakcji. Żąda szubienicy dla różnych generałów. Nacjonalizacji przemysłu i banków. Zamknięcia ambasady Stanów Zjednoczonych, pogrzebania światowego imperializmu.
W głębi sali, na ścianie wisi portret Che Guevary, rysunek Chrystusa z karabinem na ramieniu i duże zdjęcie bohatera z Teoponte – Nestora Paza. Na podium siedzą półkolem przedstawiciele górników i chłopów (skupieni, zamyśleni Indianie), przedstawiciele różnych partii politycznych (legalnych i nielegalnych), przywódcy studentów (w tym trockiści i anarchiści jakoś już pogodzeni). Pierwsze rzędy zajmuje rodzina poległych. Siwa pani, cała w czerni, to Maria Luisa Bonadona de Quiroga – jej trzech synów zginęło w Teoponte tego samego dnia. Piękna, postawna blondyna o wspaniałych ciemnych oczach – to Maria Ce-cilia, żona bohatera Nestora Paza. Mimo swoich 21 lat jest już wdową. Ma czarną wstążkę w kształcie motyla wpiętą we włosy, czarne rękawiczki i czarne – widać to, ponieważ siedzi w spódnicy mini – podwiązki. Ten mężczyzna szpakowaty i barczysty to generał w stanie spoczynku – Anastasio Villanueva. Jego syn zginął w Teoponte, dokąd poszedł zmazać winy ojca, który jako oficer strzelał do strajkujących chłopów.
Wszyscy zebrani w tej sali wiedzą, co się stało w Teoponte. Wiedzą o całej tragedii. W La Paz, niedaleko Plaża Murillo, w podziemiach starej kamienicy czynna jest piwnica „El Canto”. Do lokalu wchodzi się z bramy w dół po drewnianych, spróchniałych schodach. Wstęp kosztuje 10 pesos. Zamiast biletu dostaje się szklankę czerwonego wina. Z tym winem trzeba iść w głąb piwnicy po omacku, po omacku szukać miejsca na ławie, bo ciemność panuje wszędzie zupełna, przepastna. Wieczorem (godzina nigdy nie jest pewna) przychodzi tu Indianin z gitarą – Diego Fernandez. Siada pod ścianą i na małym stoliku zapala świeczkę. Diego gra na gitarze i śpiewa piosenki. Wszystkie jego piosenki są smutne. Twarz Diego jest też smutna. Smutny jest płomyk jego świeczki. Diego śpiewa pieśń dziewczyny, która błaga swojego chłopca, Rosendę, żeby nie umierał, bo jutro ma być ich ślub. „Nie rób mi tego, Rosendo – prosi dziewczyna – już wszystko jest gotowe, goście są zaproszeni, zabiliśmy jedyną krowę, wysprzątałam izbę, piwo dojrzało w dzbanach, nie rób mi tego, Rosendo, nie umieraj, Rosendo”. Diego śpiewa o życiu, które jest złe, o miłości, która nie może się spełnić.
W tej piwnicy, nocą, zbierają się niespokojne duchy, wywrotowcy i konspiratorzy, zbuntowani studenci. Odbywają swoje narady i planują partyzancką przygodę. Na czele konspiracji stoi dwudziestodziewięcioletni Chato Peredo – dowódca.
Rodzina Peredów – to temat na całą powieść. Ojciec naszego dowódcy, Romulo Peredo, wydawał w drugim po La Paz mieście Boliwii, Cochabambie, dziennik skandaliczny „El Imparcial”. Sam zapisywał całą gazetę. Pił przy tym potężnie. W gazecie ukazywała się wiadomość: „Proboszcz parafii Pocon zgwałcił sześcioletnią dziewczynkę!”. Nazajutrz proboszcz przyjeżdżał do Cochabamby oburzony, przerażony.
– Ja, panie Peredo? Sześcioletnią? – Peredo robił zatroskaną minę, chciał jakoś proboszczowi pomóc. – Trudna sprawa – mówił – jedyne, co się da zrobić, to zamieścić sprostowanie, ale – to będzie księdza kosztować sto pesos. Co było dużym pieniądzem. Proboszcz płacił i następnego dnia „El Imparcial” drukował: „Wczoraj zamieściliśmy wiadomość, że proboszcz parafii Pocon zgwałcił sześcioletnią dziewczynkę. Przepraszamy za pomyłkę. Chodziło o proboszcza parafii Colon”. W dzień później przyjeżdżał proboszcz parafii Colon itd., itd. Nie wszyscy jednak chcieli opłacać sprostowania, wielu przychodziło awanturować się i bić redaktora. W tej sytuacji Romulo Peredo mianował dyrektorem dziennika sławnego boksera boliwijskiego – Ernesto Aldunate. Aldunate tłukł tych, którzy przychodzili z interwencjami. Po jakimś czasie interwencje ustały.
Romulo Peredo był ojcem tragicznym, boliwijskim Hiobem. Miał sześciu synów. Pierwszy – też Romulo – zginął w czasie pijackiej strzelaniny w jednym z barów w miasteczku Trynidad. Miał 32 lata. Drugi – Esteban – był kowbojem. Zginął w czasie kowbojskiej walki o stada bydła. Miał 23 lata. Trzeci – Pedro – zginął jako policjant, zastrzelony przez bandytów. Miał 25 lat. Dalszych trzech synów miał Romulo Peredo ze swoją ósmą żoną. Z nich Coco zginął jako partyzant oddziału Che Guevary mając 28 lat. Jego brat – Inti – który też był w oddziale Che Guevary, przeżył jeszcze rok, błąkając się po Boliwii jako samotny partyzant, jako jednoosobowy oddział Armii Wyzwolenia Narodowego. Zginął we wrześniu 1969 roku w La Paz, zastrzelony przez policję w czasie snu.
Teraz najmłodszy z całej rodziny, Chato Peredo, mścił swoich braci. Chato utworzył oddział partyzancki, składający się z 75 ludzi. Byli to głównie studenci. 18 lipca 1970 roku oddział wyruszył do lasu.
…wyjechaliśmy z La Paz dwoma ciężarówkami. Oficjalnie stanowiliśmy brygadę do walki z analfabetyzmem. Przed Pałacem Prezydenckim odbyło się uroczyste pożegnanie. Minister oświaty Mariano Gumucio wygłosił piękne przemówienie. Nikt nie zajrzał do wnętrza ciężarówek, a tam na dnie leżało pełno broni i konserw. Po południu dojechaliśmy do kopalni złota South American Placers, która jest własnością koncernu z Kalifornii. Wysadziliśmy w powietrze wyciąg i porwaliśmy dwóch techników z RFN. Zastępca dowódcy – Alejandro – zadzwonił do Pałacu Prezydenckiego w La Paz i powiedział, że zwolnimy techników, jeżeli rząd wypuści dziesięciu więźniów, trzymanych za współpracę z oddziałem Che Guevary. Chodziło nam zwłaszcza o Loyolę, łączniczkę Che, którą bardzo torturowali. Przy tej okazji wojsko wyciągnęło z ambasady trzysta tysięcy dolarów, bo powiedzieli, że żądamy tych pieniędzy. Kłamstwo -
– nad ranem dojechaliśmy do Teoponte, trzysta kilometrów na północ od La Paz. Stanęliśmy przed miasteczkiem, bo tam było już wojsko. Ciężarówki zostały w drodze, a my poszliśmy w las, w selwę. Wojsko od początku było na naszym tropie. Cały dzień nad nami krążyły samoloty. Potem też, dzień w dzień, nawet nocami. Wojsko zajęło drogi i wioski, musieliśmy chować się w selwie, w górach, cią-gle zmieniać miejsce, ciągle maszerować -
– nikt z nas nie znał tego terenu. Połowa oddziału po raz pierwszy w życiu wyjechała z ШР miasta. Che zostawił w swoich pismach wskazówkę, że trzeba za wszelką cenę przyciągać chłopów. Ale myśmy nie mogli wchodzić do wiosek, bo w wioskach stało wojsko. Zresztą na tym terenie prawie nikt nie mieszka. To świat bez ludzi. Selwa jest taka sama jak pustynia, tyle że zielona. Nie ma co jeść, nie ma wody. Na tych terenach przyroda jest wrogiem największym. Tam są takie drzewa, z których kapie żywica gorsza niż kwas solny. Jedna kropla przepali czaszkę do mózgu. – Pełno dzikich os. Jeżeli taka osa trafi w oko – człowiek ślepnie. Wszędzie jadowite węże. Najgorszy wąż nazywa się coralito. Kogo ukąsi, temu krew zamienia się w wodę i wycieka oczodołami. W dzień nie można usiąść, bo zagryzą mrówki, w nocy nie można spać, bo zagryzą moskity. Tylko chodzić i chodzić -