Jeżeli gazety piszą tu o Dominikanie, wówczas tytuły tych informacji są zwykle takie: „Fala krwi płynie przez Dominikanę” („El Dia”, 18-4-71), albo: „Śmierć rządzi Dominikaną” („Excelsior”, 11-7-71). Ale nikt na te doniesienia nie reaguje, wielu ludzi nawet ich nie czyta. – Śmierć przestała być wiadomością – powiedział mi zmartwiony kolega z popołudniówki „Ovaciones”, która latami robiła sobie duży nakład dzięki najlepszym opisom śmierci, jakie można było znaleźć w gazetach meksykańskich. – Dzisiaj bardziej biorą wiadomości o eksplozji demograficznej – powiedział ten kolega. Okazuje się, że ludzie przejmują się teraz nie tym, że ktoś gdzieś tam ginie, ale że tu, gdzie żyją, będzie ich za dużo i że z tego powodu nie znajdą pracy, w szkole nie znajdą miejsca dla dziecka, w szpitalu nie znajdą łóżka i w końcu poduszą się w tłoku na ulicy. ^
Co godzina na świecie rodzi się 8,5 tysiąca ludzi. Co roku światu przybywa 74 miliony mieszkańców. To są dane z lipcowego biuletynu Światowego Biura Statystyki Demograficznej (Waszyngton, 1971). Teraz jest nas 3,7 miliarda, za 15 lat będzie nas 5 miliardów albo i więcej. „Ovaciones” uważa, że w dzisiejszych czasach to jest wiadomość z dreszczem, więc zamieszczą ją na pierwszej stronie, wołową czcionką. I ludzie kupują gazetę.
Za dużo chętnych do jedzenia, za dużo chętnych na uczelnie, za dużo chętnych do władzy, za dużo chętnych do życia.
Człowiek boi się dziś drugiego człowieka nawet nie dlatego, że go tamten zabije, ale znacznie powszechniej i częściej boi się, że mu tamten zajmie miejsce.
Skoncentrowany strach śmierci został zastąpiony rozrzedzonym strachem braku miejsca.
„Fala krwi – pisze «Excelsior» – która rozpoczęła się w Dominikanie interwencją USA w 1965 г., pociąga dziś za sobą średnio dwóch zabitych dziennie”. Dwie ofiary reżimu prezydenta Balaguera znajdowano każdego dnia na ulicy, na polach podmiejskich, w rowie przydrożnym. Kto był w Santo Domingo, wie, jak często serie z automatu budzą ludzi po nocach. Ale czasem nie słychać nic. Kogoś ubywa, ktoś już nie wrócim – Pracujemy bez wytchnienia, żeby skończyć z terrorystami – powiedział szef policji Dominikany, generał Enriąue Perez у Perez. Так to nazwał tych dwóch dziennie.
Zapytany, czy nie można jakoś zatrzymać tej maszyny śmierci, generał odpowiedział, że nie można („Nie można – oświadczył Perez у Perez – bo żeby utrzymać w karbach terrorystów, musiałbym umieścić po jednym policjancie w każdej rodzinie i na każdym rogu ulicy postawić patrol, a na to nas nie stać” („El Dia”, 12-7-1965).
I trudno generała nie rozumieć.
Po prostu taka jest sytuacja. Dalej reżim będzie mordować dwóch ludzi dziennie, a jeśli przyjdzie potrzeba, będzie mordować więcej.
I generał, i prezydent mają za sobą szkołę Leonidasa Trujillo. Espaillat wspomina, jak to w 1958 roku ówczesny dyktator Wenezueli – generał Perez Jimenez – przyleciał do Santo Domingo, ponieważ kilka godzin wcześniej odbył się w Caracas zamach stanu i Perez Jimenez stracił władzę. ^Trujillo był wściekły – opowiada Espaillat – gdyż uważał, że Perez Jimenez powinien się bronić i nie oddawać tak łatwo władzy. Na to Perez Jimenez odpowiedział, że chciał uniknąć przelewu krwi. – To co z ciebie za dyktator – krzyknął Trujillo – jeżeli nie strzelasz do ludzi! Na to – pisze w dalszym ciągu Espaillat – Perez Jimenez odparł, że strzelaniem do ludzi zajmował się zawsze jego szef bezpieczeństwa – Pedro Estrada. Stosunki między Perezem Jimenezem i jego krwawym siepaczem Pedro Estradą najlepiej ilustruje taki dowcip wenezuelski: w piekle znajdują się Perez Jimenez i poprzedni dyktator Wenę-’ zueli, Vicente Gomez. Za karę za swoje grzechy Gomez stoi po szyję w kale. Perez Jimenez też stoi w kale, ale tylko zanurzony do pasa. – Jak to – dziwi się ktoś z odwiedzających – przecież Perez Jimenez był tak samo zły jak Gomez. – Tak – odpowiada mu diabeł – ale Perez Jimenez stoi już na ramionach Pedro Estrady. Wtedy obaj przyjechali do Santo Domingo. Kiedy piłem z nim w Hotelu Embajador – wspomina dalej Espaillat – Estrada zaczął narzekać na Jimeneza. – Jimenez wziął ze sobą miliony, miliony dolarów – powiedział z zazdrością w głosie – a ja jestem skazany na biedę. – No dobrze – odparłem – ale na pewno też coś zabrałeś? – Tak – zgodził się zmartwiony Estrada – ale zabrałem tylko dziesięć milionów dolarów”.
Czy można ustalić, ile pieniędzy mieli Perez Jimenez, Leonidas Trujillo, Francois Duvalier? Mieli ich tyle, ile chcieli. Rządzili swoimi krajami jak prywatnym folwarkiem. Skarb państwa był ich własnością, cały kraj był ich własnością.
Może Francois Duvalier, stary już, schorowany, nie potrzebował dużo pieniędzy. Twierdzą, że miał w bankach szwajcarskich kilka milionów dolarów, ale ich nie wydawał, nie miał na co. Do końca życia chciał tylko władzy. W 1964 roku mianował się prezydentem dożywotnim. Cieszył się tym tytułem jeszcze przez sześć lat.
Umarł 21 kwietnia 1971 roku. Wielu uważa, że umarł wcześniej, że umarł na długo przed ogłoszoną datą śmierci. Tutaj ludzie nie wierzą niczemu, co dotyczy polityki, a w tym wypadku śmierć miała znaczenie polityczne. Razem z dyktatorem mógł zginąć cały makabryczny system terroru, który on tak pracowicie stworzył.
Ale system nie zginął. Nowym prezydentem dożywotnim Haiti jest syn Duvaliera, dwudziestojednoletni Jean Claude, stu czterdziestokilowe bobo, ociężałe w ruchach, zapóźnione umysłowo.
Terror szaleje dalej. Nowe partie uchodźców przybywają z Haiti do Meksyku.
Victoriano Gsmez przed! kamerami TV Partyzant Victoriano Gomez zginął 8 lutego w Salwadorze, w małym miasteczku San Miguel. Rozstrzelali go w słoneczne popołudnie na stadionie. Od rana ludzie zajmowali miejsca na trybunach. Potem przyjechały wozy telewizyjne i radiowe. Operatorzy rozstawili kamery. Na zielonej murawie, koło bramki, stała grupa fotoreporterów. Wszystko wyglądało tak, jakby za chwilę miał odbyć się mecz.
Najpierw przywieźli jego matkę. Zniszczona, skromnie ubrana kobieta usiadła naprzeciw miejsca, na którym miał zginąć jej syn. Przez moment na trybunach zapadła cisza. Ale po chwili ludzie zaczęli rozmawiać, wymieniali uwagi, kupowali lody i napoje chłodzące. Najbardziej hałasowały dzieci. Dzieciarnia, która nie mogła pomieścić się na trybunach, obsiadła okoliczne drzewa, z których widok na stadion był dobry.
Potem na boisko zajechała wojskowa ciężarówka. Najpierw wysiedli żołnierze plutonu egzekucyjnego. Po nich zeskoczył na trawę Victoriano Gomez. Zeskoczył lekko, rozejrzał się po trybunach i powiedział głośno, tak głośno, że usłyszało to wielu ludzi:
– Jestem niewinny, przyjaciele.
Na stadionie zrobiło się ciszej, ale z loży honorowej, w której siedzieli miejscowi notable, rozległy się gwizdy.
Następnie kamery poszły w ruch: zaczęła się transmisja. Tego dnia w całym Salwadorze ludzie obejrzeli w telewizji egzekucję Victoriano Gomeza.
Najpierw Victoriano stanął naprzeciw trybun, blisko bieżni. Ale operatorzy zaczęli wołać, żeby poszedł na środek stadionu – chodziło im o lepsze światło i lepsze ujęcie. Zrozumiał ich intencję, posłuchał, cofnął się w głąb boiska i stanął na baczność – smagły, wysoki, dwudziestoczteroletni. Teraz z trybun widziało się tylko małą sylwetkę i to było dobre – na ten dystans śmierć traciła dosłowność, konkretność, ciężar, przestawała być śmiercią, zamieniała się w widowisko śmierci. Tylko operatorzy mieli Victoriana w zbliżeniu, mieli twarz na cały ekran, dzięki czemu ludzie, którzy oglądali telewizję, widzieli więcej niż tłum zebrany na stadionie.
Po salwie plutonu egzekucyjnego Victoriano upadł i kamery pokazały, jak żołnierze otoczyli zwłoki i zaczęli liczyć, ile było trafień. Naliczyli 13. Dowódca plutonu pokiwał głową i schował pistolet do kabury.