Tym razem – jest rok 1951 – Waszyngton zaczyna przyglądać się pułkownikowi Jacobo Arbenz. Arbenz jest od marca prezydentem republiki. Ma 36 lat. Ma dużo dobrej woli. Prostego umysłu, raczej praktyk niż teoretyk, Arbenz był jednak Albertem Einsteinem w porównaniu z wszystkimi, którzy rządzili Gwatemalą do roku 1944, i wszystkimi, którzy rządzą po nim. Pułkownik Arbenz jest jedną z tragicznych postaci w polityce latynoamerykańskiej. Jego tragedia polegała na myśleniu prostolinijnym i na mówieniu prawd oczywistych. Takie myślenie i takie mówienie są w Ameryce Łacińskiej niedopuszczalne.
Jeżeli United Fruit – rozumował Arbenz – wywozi z Gwatemali 66 milionów dolarów zysku rocznie (1950 rok) w sytuacji, kiedy 75 procent ludności naszego kraju chodzi boso, niech United Fruit płaci nam milion dolarów podatku, a my w ciągu 2 lat damy buty wszystkim dzieciom na wsi. Inny przykład: jeżeli United Fruit – rozumował Arbenz – uprawia tylko 8 procent swoich gruntów, a reszta leży odłogiem, w sytuacji, kiedy półtora miliona chłopów Gwatemali nie ma ziemi, niech United Fruit odda część tych odłogów, a my je rozdzielimy wśród bezrolnych.
Prezydent podzielił się tymi uwagami to z tym, to z owym i na biurku ambasadora USA pojawiło się kilka donosów. Wkrótce potem w Departamencie Stanu zaczęto już mówić o sprawie Arbenza i Gwatemali wstrzymano wszelkie pożyczki.
Gwatemalczycy wspominają trzy lata rządów Arbenza jako jedyny okres, w którym czuli, że żyją normalnie. Można było głośno rozmawiać. Można było upomnieć się o swoje prawa, chłopi mogli organizować się w związki. Mówiło się o projektach budowy tanich mieszkań. O zniesieniu obowiązku pracy przymusowej. W połowie roku 1952 rząd Arbenza ogłosił dekret o reformie rolnej. Jest to dokument powściągliwy, umiarkowany. Mówi on, że celem reformy jest stworzenie „kapitalistycznej gospodarki rolnej”. Ale dekret zawierał dwa postanowienia, które ściągnęły na Gwatemalę zbrojną interwencję USA:
1 – znosił niewolnictwo i pańszczyznę („znosi się wszelkie formy pańszczyzny i niewolnictwa, a także zakazuje się właścicielom ziemskim wzajemnego wypożyczania sobie chłopów…”);
2 – wprowadzał prawo konfiskaty odłogów (ale tylko odłogów) i to za wykupem. Plantacje i inne ziemie uprawne nie podlegały reformie.
Dekret nie zmierzał do likwidacji wielkich majątków. Reforma miała tylko wprowadzić odrobinę rozsądku i racjonalności: według danych spisu rolnego za rok 1950 – 71,5 procenta ziem obszarniczych leżało zawsze odłogiem, United Fruit miała 92 procent odłogów stałych. Jednocześnie w tym samym roku 57 procent chłopów nie miało w ogóle ziemi, a reszta miała jej tyle, że – jak pisze Eduardo Galeano – „ledwie starczało miejsca na wykopanie grobu”. Głód dziesiątkował wieś gwatemalską: 67 procent ludzi nie dożywało 20 lat.
Może Waszyngton jakoś by ścierpiał, gdyby reforma oskubała tylko lokalnych wielmożów.
Ale jesienią 1953 roku Arbenz skonfiskował blisko połowę odłogów United Fruit – 83 tysiące hektarów.
Skandal polegał na tym, że Arbenz próbował stworzyć niedopuszczalny precedens: próbował naruszyć terytorium monopolu USA. W mentalności Departamentu Stanu teren należący do prywatnej spółki USA, choćby leżał na końcu świata, jest traktowany jako przedłużenie obszaru Stanów Zjednoczonych. Dotknąć takiej ziemi to jakby naruszyć świętość granic państwa amerykańskiego. Kto nie zna tej mentalności, nie rozumie ogromu problemów, jakie piętrzą się przed każdym śmiałkiem, który odważy l się – w granicach własnego państwa – urwać monopolowi USA pół hektara jałowego piachu. Jaki się wtedy podnosi krzyk!
Naruszając granice United Fruit (to jest w opinii ekspertów waszyngtońskich: granice USA), pułkownik Arbenz wydał na siebie wyrok. W dodatku w tym czasie, kiedy z rozkazu pułkownika pługi orały miedzę imperium bananowego, Departament Stanu objął stary adwokat, a teraz wspólnik United Fruit – John Foster Dulles. Dulles rzucił się w wir awantury gwatemalskiej jak ryba w wodę. Do spółki z bratem, szefem CIA, Allanem Dullesem, zabrał się energicznie do pracy.
17 czerwca 1954 roku zaczęła się inwazja na Gwatemalę. Na czele inwazji stał zdrajca, który mając już wyrok śmierci zbiegł przed czterema laty z więzienia – pułkownik Castillo Armas. Amerykanie dali mu 6 milionów dolarów, żeby stworzył sobie armię. Dali mu samoloty i pilotów, broń i radiostację. Za 6 milionów dolarów Armas kupił 600 ludzi. Łatwo obliczyć, że płacił dobrze. Zebrał szumowinę z całego świata. Miał więźniów z Kolumbii, handlarzy narkotyków z Portoryko, handlarzy niewolników z Brazylii, barmana z burdelu w Tegucigalpie. Kolumna Armasa ruszyła z terytorium Hondurasu, a bracia Allan i John Fosterowie siedzieli w Waszyngtonie przy telefonach, czekając na meldunki.
Przed 116 laty ruszyła na stolicę Gwatemali uzbrojona w stare muszkiety kolumna grabarzy Rafaela Carrery. Na czele wyprawy trzech zakonników niosło drewniane krzyże, żeby chronić grabarzy przed szalejącą epidemią cholery. Grabarze zwalczali cholerę i śpiewając nabożne pieśni, a także rabując, co się dało po drodze, szli, żeby wygnać sprawcę zarazy – liberała Mariano Galveza.
Po 116 latach ruszyła na stolicę Gwatemali uzbrojona w nowe automaty kolumna najemników Castillo Armasa. Epidemia cholery minęła, ale jak mówił komunikat Armasa, w kraju „szalała komunistyczna zaraza”. Dlatego najemnicy nieśli krzyże z przybitą do nich pięścią. Pułkownik Armas niósł obraz Jezusa Chrystusa z Esąuipulas – patrona Gwatemali. Na czele kolumny powiewały kościelne sztandary. Ci potomkowie grabarzy zwalczali już nie cholerę, lecz komunizm, i szli, żeby wygnać sprawcę zarazy, – Arbenza Guzmana.
Ze stolicy Gwatemali kolumna otrzymywała rozkazy wydawane drogą radiową przez ambasadora USA – Johna Peurifoya. W dniu inwazji Peurifoy włożył mundur khaki i przypiął colta. W ambasadzie panował duży ruch.
O kilka ulic dalej, w pałacu prezydenta siedział osamotniony Arbenz. Większość dowódców armii czekała już w gabinecie Peurifoya na rozkazy. Arbenz uznał, że stawianie oporu nie ma sensu. Wezwał dowódcę sił zbrojnych, pułkownika Enriąue Diaza, i przekazał mu władzę. „W kilka godzin później – wspomina minister spraw zagranicznych w rządzie Arbenza, Guillermo To-riello, w książce pt.»La Batalia de Guatemala«- Peurifoy zjawił się w gabinecie pułkownika Diaza. Do tej pory zdołano już aresztować wielu przywódców PGT (Partido Guatemalteco del Trabajo – partia komunistyczna) i związków zawodowych. Zgodnie z tym, co opowiada Diaz, spotkanie wyglądało następująco: Peurifoy przyniósł długą listę nazwisk owych przywódców. Podał ją Diazowi i zażądał, aby ludzie znajdujący się na liście zostali rozstrzelani w ciągu 24 godzin. – Ale dlaczego? – zapytał Diaz. – Bo są komunistami – odpowiedział Peurifoy. Diaz stanowczo nie zgodził się na splamienie rąk tą odrażającą zbrodnią i odrzucił żądanie Peurifoya, aby wydać rozkaz egzekucji. – Więc nie? – zapytał Peurifoy. – Nie – odpowiedział Diaz. – Tym gorzej dla pana – powiedział Peurifoy i wyszedł.
Natychmiast po zajęciu Gwatemali przez bandę Armasa – pisze dalej Toriello – zaczęła się rzeź ludności, rzeź nie tylko zwolenników Arbenza i działaczy politycznych, ale wszystkich tych, którzy w taki czy inny sposób próbowali sprzeciwić się «wyzwolicielom». Wkrótce znalazło się w więzieniach dziesięć razy więcej ludzi, niż były one w stanie pomieścić. W całym kraju, we wsiach i w małych miasteczkach mordowano chłopów, którzy wzięli ziemię z reformy rolnej i którzy bodaj w najmniejszym stopniu próbowali stawiać opór tyranii. Wszystko pochłonęła fala terroru. Chłopi zaczęli uciekać w góry, aby ratować się przed bandami, które ścigały ich w imię wyzwolenia Gwatemali. A wszystkie te zbrodnie przeciw życiu, wolności, prawom człowieka popełniał Castillo Armas w imię Boga i pod pretekstem likwidacji komunizmu. Wróciły stare praktyki tyranów Gwatemali, tyle że dawniej prześladowano «na rozkaz pana prezydenta», a teraz «z polecenia Narodowego Komitetu Obrony przed Komunizmem». Komitet ten stał się panem życia i śmierci całego społeczeństwa. Jeden dowcip komuś powtórzony, jedna plotka albo zła wola jakiegoś funkcjonariusza reżimu wystarczą, aby – obojętne kogo – ścigać, uwięzić i torturować. Komunizm służy tylko za pretekst, aby pozbyć się przeciwników reżimu i załatwić porachunki osobiste. W sumie przeciętny Gwatemalczyk, któremu godność i patriotyzm nie pozwalają zaakceptować tego porządku, ma przed sobą tylko trzy drogi: więzienie, emigrację albo grób…”