Выбрать главу

Czy można w tym miejscu nie pomyśleć o straszliwej samotności partyzanta, który ginie w tej wojnie?

W końcu 1966 roku zginął Turcios Lima, a potem – inny dowódca: Rolando Herrera. Życie partyzanta gwatemalskiego trwa średnio 3 lata. Przeciętny wiek: 22 lata. Z pierwszego oddziału Yona Sosy nie żyje nikt. Są to fakty w Gwatemali powszechnie znane i chłopak, który decyduje się wstąpić do ruchu, wie, co go czeka. Na tym polega jeden z problemów tutejszej partyzantki: brak doświadczonych ludzi. Brak w partii i brak w oddziałach, ponieważ człowiek, który zaczyna w tym kraju walczyć, żyje krótko.

A jednak mimo trwającej już piąty rok ofensywy rangers, wojska i paramilitarnych bojówek w rodzaju MANO czy NOA ruch partyzancki istnieje i walczy. Działają oddziały w lasach i oddziały w mieście. Bazą oddziałów leśnych jest Sierra de las Minas – łańcuch górski, ciągnący się wzdłuż rzeki Motagua i jedynej szosy łączącej stolicę Gwatemali z Puerto Barrios, a więc – z Atlantykiem. Dolina tej rzeki jest jedną z najpiękniejszych, jakie istnieją na świecie. Szeroka, przestrzenna, zatopiona w zieleni i w słońcu. Cała Gwatemala, podobnie jak cała Ameryka Środkowa, jest krajobrazowo jednym z najbardziej bajecznych zakątków ziemi.

W 24 godziny po owej scenie na Avenida de las Americas, która kończy się odjazdem dwóch volkswagenów (w jednym z nich znajduje się Karl von Spreti), zbiera się rząd Gwatemali, żeby rozpatrzyć treść małej karteczki, którą łącznik FAR doręczył nuncjuszowi papieskiemu – Girolamo Prigione. Karteczka mówi, że ambasador RFN znajduje się w rękach FAR i że zostanie zwolniony po wypuszczeniu z więzień dwudziestu dwóch partyzantów.

Ludzie, którzy postawili ten warunek, nie są garstką awanturników czy zaślepionych ekstremistów. W ostatnim okresie przybyły do Meksyku grupy bojowników z Brazylii, Dominikany i Gwatemali, zwolnionych z więzień w zamian za zwolnienie porwanych dyplomatów. Miałem okazję z nimi rozmawiać. To, co zwraca przede wszystkim uwagę, to niezwykła inteligencja tych chłopców, ich głęboka wiedza o sprawach swojego kraju, ich rzeczowość i rozsądek. Tylko ktoś bardzo naiwny może pouczać tych ludzi, co to jest immunitet dyplomatyczny, albo klarować im, że walka klasowa jest lepszą formą działania niż tzw. terror indywidualny. Oni wiedzą o tym doskonale!

Dlaczego jednak porywają dyplomatów? Można to zrozumieć, znając sytuację więźnia politycznego w Ameryce Łacińskiej.

A mianowicie:

– Ktoś, kto narzekał na reżim albo prowadził z nim walkę, zostaje osadzony w więzieniu.

Człowiek ten nie jest o nic oskarżony.

Ponieważ nie jest oskarżony, nie może odbyć się proces. Skoro nie ma procesu, nie ma również wyroku. A zatem nie ma właściwie kary. Nie ma prokuratora, nie ma obrony, nie ^a apelacji ani amnestii. Nie ma zeznań, aktów oskarżenia, nic. Świadek może stać się winnym, winny – niewinnym, choć właściwie też nie, ponieważ żaden sąd nikogo o nic nie wini – Sytuacja więźnia sprowadza się praktycznie do prostej formuły: dlaczego siedzi? Bo został posadzony.

Może wyjść za rok albo za 10 lat, ale może nie wyjść już nigdy. Wielu z tych więźniów wypuszczają, kiedy odchodzi prezydent, który ich posadził. Każdy prezydent ma swoich więźniów, ich los związany jest z jego losem. Nowa figura zajmuje fotel prezydencki i nowi więźniowie zapełniają cele. Dlatego z dojściem jakiegoś prezydenta do władzy z reguły emigruje pewna grupa ludzi – są to jego osobiści wrogowie, którzy wiedzą, że poszliby za kraty. Ale tak liberalne stosunki panują tylko w tych krajach Ameryki Łacińskiej, w których jest jakaś dern°kracJa’ natomiast tam gdzie rządzą dyktatury, więzień ma znikomą nadzieję, że odzyska wolność i przede wszystkim, że będzie żyć.

Jest to przypadek Gwatemali. Schwytanego biorą na tortury. Jeżeli przetrzyma tortury zamykają go w więzieniu. Następna seria tortur i epilog: zwłoki znalezione gdzieś w rowie. Nie ma żadnej legalnej drogi obrony czy ratunku więźnia. Prawo nie ma do niego dostępu. Wyzwolenie więźnia za pomocą akcji zbrojnej jest prawie niemożliwe: więzienia polityczne Gwatemali znajdują się na terenie koszar jednego więźnia pilnuje kilkunastu czy kilkudziesięciu uzbrojonych żołnierzy, czołgi, artyleria.

Pozostaje tylko jeden sposób: porwać przeciwnika i wymienić za więźnia. Akcja porywania nie jest działaniem przypadkowym, nie porywa się kogoś pierwszego z brzegu. Cel jest ustalony po długich dyskusjach, z rozmysłem. Chodzi o uzyskanie maksymalnego efektu, i to tak, żeby uniknąć ofiar i strat.

Karl von Spreti nie został porwany przypadkowo, ot, sześciu chłopców postanowiło złapać ambasadora. Była to przemyślana operacja. Dowództwo FAR, decydując się na nią, mogło mieć pewność, że zakończy się powodzeniem, tzn. że hrabia wróci do rezydencji, a później do rodzinnej Bawarii, a 22 cennych dla ruchu ludzi zachowa życie. Na czym opierała się ta pewność? Na wyborze momentu: następnego dnia Willy Brandt zaczynał wizytę w Stanach Zjednoczonych. Liczono, że Brandt wstawi się u Nixona za swoim ambasadorem, że prezydent Nixon powie: „Spróbuję coś zrobić”, że wystarczy jeden telefon do Departamentu Stanu.

Można przyjąć, że Brandt w rozmowie z Nixonem sprawę von Spretiego poruszył. Nie wiemy, czy był ten telefon. Może nawet był, ale za słaby. Może ograniczał się do „sprawdźcie”, „zobaczcie” itp. Dowództwo FAR liczyło, że ze względu na obecność Brandta w Waszyngtonie reakcja Białego Domu będzie silna. Tym bardziej że przyjmując miary polityki wielkiej, taka interwencja nie kosztowała właściwie nic. Oczywiście FAR wiedziało, że sprawa musi potrwać. Zwykle ustala się czas wymiany na dobę, najwyżej – na dwie doby. Tu czekano sześć dni.

Ale Waszyngton milczał.

Porwanie ambasadora RFN wywołało poruszenie w światku dyplomatycznym stolicy Gwatemali. Mnóstwo depesz z tego okresu informuje, że dyplomaci zaczęli w sprawie hrabiego działać, naciskać, interweniować. Wiemy z tych relacji, co robił ambasador Meksyku, Chile czy Japonii. Natomiast w żadnej z depesz ani słowa o ambasadorze USA. Każdy wie, kim jest ambasador USA w kraju Ameryki Środkowej: jest Panem Bogiem. Wystarczyłby jeden jego telefon do Sztabu Generalnego armii: „Koledzy, bądźcie łaskawi wypuścić tych waszych buntowników, bo chciałbym mieć dzisiaj hrabiego u siebie na kolacji”.

Ale takiego telefonu nie było.

Tymczasem rząd Gwatemali obradował. Prezydent Mendez był nawet za uwolnieniem partyzantów: kończył swoją kadencję i wolałby zamknąć ją okrągło i gładko. Ale zdanie prezydenta nie miało znaczenia. Zdanie Mendeza nigdy nie miało znaczenia, poza tym w dniu porwania hrabiego Gwatemala miała już – nieformalnie, ale faktycznie – nowego prezydenta: pułkownika Aranę. Tak więc Mendez nie istniał jak gdyby podwójnie: nie istniał tradycyjnie i nie istniał ze względu na Aranę.

O stanowisku rządu decydowało zdanie kamaryli pułkowników. Na posiedzeniu gabinetu kamarylę reprezentował minister obrony i szef armii – pułkownik Doroteo Reyes, tęgi młody oficer o przylizanych brylantyną włosach. Reyes powiedział trzy rzeczy: pierwszą – że więźniów wypuszczać nie wolno, drugą – że jeśli rząd wbrew armii zwolni więźniów w zamian za zwolnienie hrabiego, wojsko zrobi zamach stanu, i trzecią – że należy wprowadzić stan wyjątkowy.