Wszystko było w tym przemówieniu ważne, przy czym szczególne znaczenie miał punkt trzeci – o wprowadzeniu stanu wyjątkowego. Zgodnie z konstytucją Gwatemali, której przestrzega się wtedy, kiedy jest to wojsku wygodne, stan wyjątkowy oznacza przejęcie całej władzy przez armię. I więcej: działań armii nie ogranicza wtedy żadne prawo, słowem może robić, co chce. Jest to swoisty rodzaj przewrotu wojskowego przy zachowaniu form legalizmu. Mendez Montenegro przystał skwapliwie na ten wariant, który pozwalał mii formalnie zachować fotel prezydencki. Był tak wdzięczny wojsku za ten gest pobłażliwości, że o Karlu von Spretim już zapomniał. Reyes mógł przecież wsadzić Mendeza w samolot, a jednak nie – pozwolił mu zostać.
W tej sytuacji, 4 kwietnia po południu, przylatuje z RFN dyrektor Departamentu Kadr bońskiego MSZ – Herr Hoppe. Wysoki ten urzędnik nic nie rozumie i zachowuje się tak, jakby przyjechał do normalnego państwa. Zamiast walić prosto do ambasadora USA, bo czas leci i termin ultimatum wygasa, dyrektor Hoppe zaczyna swoje zabiegi od złożenia wizyty w protokole MSZ. Potem prosi o wizytę u prezydenta, który – to w końcu Hoppe powinien wiedzieć! – nie ma w tym momencie żadnej władzy. Oczywiście Mendez Montenegro przyjmuje dyrektora Hoppe i odbywa z nim rozmowę. Ciekawi mnie, czy w czasie tej rozmowy prezydenta Gwatemali nie brała ochota przysiąść się do dyrektora Hoppe, położyć mu rękę na ramieniu i powiedziec:
– Drogi panie, czy pan nie rozumie, ze Ja tu nie mam nic do gadania?
W każdym razie cała rozmowa, łatwo się domyślić, zakończyła się niczym. Była już sobota po południu: termin ultimatum FAR minął – Teoretycznie Karl von Spreti mógł już nie żyć. Dyrektor Hoppe uważał taki fakt za niemożliwy. Miał dobrą opinię o Gwatemali. Jeszcze w czasach Adenauera Gwatemala została wpisana przez Bonn na listę krajów uprzywilejowanych w dziedzinie otrzymywania pomocy. Co roku Bonn płaci na utrzymanie dyktatury gwatemalskiej blisko 3 miliony dolarów. RFN jest po Stanach Zjednoczonych drugim partnerem handlowym Gwatemali.
Suma tych interesów zdecydowała O ustępliwym stanowisku Bonn w sprawie swojego ambasadora. Przecież rząd RFN jeszcze za życia Karla von Spreti mógł postawić Gwatemali ultimatum grożące zerwaniem stosunków dyplomatycznych i handlowych. Tak, to mogłoby zmienić los hrabiego: Gwatemali nie stać Jia stratę takiego rynku jak Niemcy Zachodnie, które kupują połowę jej kawy, produktu, z którego Gwatemala żyje. A jednak nikt takiego ultimatum nie postawił.
Dyrektor Hoppe uważał do końca, że przykra sprawa Karla von Spreti zostanie załatwiona pomyślnie.
W sobotą od rana stolica Gwatemali była pełna patroli policji i wojska. Cały aparat represji – 30 tysięcy ludzi – został puszczony w ruch. Patrole rewidowały każdy samochód i ulica po ulicy – każdy dom. Wokół miejsca, w którym Karl von Spreti i grupa partyzantów czekali piąty dzień na odpowiedź Waszyngtonu i Bonn, Mendeza Montenegro, ambasady USA i Arana Osorio, zaciskał się krąg żołnierzy i policjantów.
Monsenor Girolamo Prigione błąkał się po korytarzach Sztabu Generalnego szukając cenzora, który musiał zatwierdzić tekst apelu nuncjusza o jeszcze jeden dzień łaski. „Miałem wrażenie – powiedział potem – że rząd chciał zamknąć wszystkie drzwi”.
Brama ambasady USA była zamknięta, pilnowało jej kilku wartowników. Na ekranach telewizorów modelka wchodziła pod prysznic, aby pokazać, jak wspaniale pieni się mydło Uniwersal. Piana spłynęła i na ekranach ukazała się zmęczona twarz nuncjusza, który odczytał zatwierdzony tekst apelu o jeszcze jeden dzień łaski. Charge d’affaires Gerhard Mikesch pisał do Bonn optymistyczną depeszę, ponieważ wierzył w demokrację amerykańską i w siłę litery prawa. Na ulicach wyły syreny wozów policyjnych. Zatrzymani stali pod murami z rękoma do góry.
Szczekały psy, tu i tam słychać było strzał.
Ale to jeszcze nie był ten strzał.
W niedzielę, o 14.15, w gabinecie nuncjusza zadzwonił telefon. Nuncjusz usłyszał: – Mamy tylko piętnaście minut czasu… i głos zamilkł.
W cztery godziny później, o 18.15, w remizie straży pożarnej zadzwonił telefon. Dyżurny strażak podniósł słuchawkę. Nieznany głos podał mu miejsce, w którym znajdują się zwłoki Karla von Spreti.
Hrabia leżał w opuszczonej lepiance na siedemnastym kilometrze drogi ze stolicy Gwatemali do miasteczka San Pedro Ayampuc.
Zginął od jednego strzału w głowę.
W ręku trzymał okulary, które musiał zdjąć na chwilę przed śmiercią, nie wiadomo dlaczego.
VI Guevara i Ailende
W czasie jednego ze spotkań ktoś z sali prosi mnie żebym porównał postać Guevary z Ailende i – bym powiedział, „który z nich „ Za tym pytaniem kryje się pogląd, że tylko jeden z nich mógł mieć rację. Oto sala czeka żebym dokonał wyboru między drogą Che Guevary i drogą Salvadore Ailende.
W pewnym momencie swojego życia Guevara porzuca gabinet ministra, porzuca biurko i wyrusza do Boliwii, gdzie organizuje oddział paryżanek!. Ginie jako dowódca tego oddziału Ailende – odwrotnie: Ailende ginie broniąc swojego biurka, swojego gabinetu prezydenta, z którego – jak zawsze zapowiadał – „wyniosą mnie tylko w drewnianej piżamie”, to znaczy – w trumnie.
Pozornie są to więc śmierci bardzo rożne, w większości różnica dotyczy tylko miejsca, czasu i okoliczności zewnętrznych. Ailende i Guevara oddają życie za władzę ludu. Pierwszy – broniąc jej, drugi – wałcząc o nią. Biurko Allendego jest tylko symbolem, podobnie jak symbolem są chłopskie buty Guevary.
Do ostatniej chwili obaj są przekonani, ze idą najbardziej słuszną drogą: dla Guevary jest to droga zbrojnego czynu. Czyn taki zakłada konieczność ofiar ludzkich. Dla Ailende jest to droga walki politycznej. Chce on uniknąć ofiar za wszelką cenę.
Obaj byli z zawodu lekarzami. Guevara był chirurgiem, Ailende – internistą. Czy miało to jakiś wpływ na ich postawy? Człowiek wybierając swoją specjalność kieruje się jakimiś motywami psychologicznymi. Z pewnością, ale czy tak było w tym wypadku – nie wiem. Strzały, które kończą życie Guevary i życie Allendego, nie były oddane z ukrycia. Obaj przyjmują swoją śmierć świadomie, wiedząc, że nadchodzi. Każdy z nich może się uratować, ma wszystkie szanse, ma czas. Między ujęciem rannego Guevary a jego egzekucją upływa dwadzieścia godzin. Pułkownik Zentano obiecuje mu życie, jeżeli Guevara zgodzi się stanąć przed sądem w roli oskarżonego. Guevara odrzuca tę propozycję. Siedzi spętany, na glinianej podłodze wiejskiej szkółki w Higueras, milczy, nie chce się więcej odezwać. Boli go przestrzelone udo, bolą go czyraki, dusi go astma. Może nawet nie słyszy i nie widzi, że w oknie staje sierżant i pociąga za spust automatu.
Ailende ma osiem godzin czasu. Rano dowiaduje się, że czeka na niego samolot, że może odlecieć dokąd chce, niech tylko ustąpi, niech tylko zejdzie z posterunku. Ale Ailende nie ustąpi. Jeszcze wczoraj był to starszy, zmęczony pan o zatroskanej twarzy, na przemian surowej i łagodnej, zawsze ubrany z wyszukaną elegancją. Dzisiaj wstąpiła w niego nowa energia, zaskakująca wszystkich siła i żywotność: sam strzela, wydaje rozkazy, dowodzi swoją ostatnią bitwą. Mijają godziny. Wokół niego są ranni i zabici. On też jest ranny. Ale ręce zachowują sprawność, automat w tych rękach jest nadal celny. Wojsko wdziera się do pałacu. W jednym z salonów, wśród dymu, kurzu i swądu strzela do ostatka mężczyzna niski, ale postawny, już dobrze po sześćdziesiątce, w hełmie górnika, w swetrze golfowym: prezydent republiki.
W sposobie, w jaki giną Guevara i Allende, jest jakaś bezwzględna determinacja, jakaś świadomie wybrana nieodwracalność, jakaś szalona godność. W tych ostatnich godzinach wszystko, co mogłoby służyć ocaleniu, zostaje odrzucone: przetargi, rozgrywki, kompromisy, poddanie lub ucieczka. Droga oczyszcza się i prostuje, prowadzi już tylko w śmierć.