Выбрать главу

Przemawiał krótko, a potem odczytał tekst uchwały i wyszedł. Ludzie zostali, bo myśleli, że jeszcze coś będzie, ale nic więcej nie było. Wyszedłem za Mondlane, dogoniłem go na ulicy. Był zadowolony, że ma uchwałę zjazdu. Uchwała, powiedział, ustala dwa równoległe cele: pierwszy – walczyć z bronią w ręku, drugi – uczyć się czytać i pisać. Nasi partyzanci pójdą do Mozambiku z karabinem na ramieniu i ze szkolną tablicą na plecach. Tam, w naszym kraju, jesteśmy spóźnieni o pięćset lat we wszystkim.

Szliśmy przez piaszczyste ulice, między rzędami lepianek, wymijając przechodzących ludzi. Nie chciałem mu tego powiedzieć, ale w tym momencie nie wierzyłem, że wygrają. To znaczy, że w ogóle, kiedyś, w to wierzyłem. Ale żeby teraz, za życia nas dwóch, idących razem afrykańską dzielnicą, w to nie wierzyłem.

Myślałem o wszystkich słabościach ruchu, o braku kadry, broni, pieniędzy i doświadczenia, o tym zjeździe, który wyglądał jak przypadkowe zbiegowisko, a zarazem – o potędze NATO, o dyktaturze PIDE, o sile armii portugalskiej, o sąsiedztwie RPA, o stu innych przeszkodach nie-do-po-ko-na-nia, i dlatego bałem się o wynik.

Ale Mondlane myślał lepiej, ponieważ jego myślenie nie rozbiegało się na tysiące stron. Mondlane postępował w ten jedyny sposób, – który w polityce może zapewnić sukces: myślał o jednej sprawie. W tym wypadku – o karabinie i szkolnej tablicy.

Dlatego on miał rację, a ja błądziłem.

Któregoś dnia w roku 1963 Mondlane zatelefonował i powiedział, że weźmie mnie do Bagamoyo. Bagamoyo to duża wieś nad brzegiem oceanu, niedaleko Dar es-Salaam, zatopiona w najwspanialszych gajach palmowych, jakie można zobaczyć na świecie. Kiedyś był to słynny port handlarzy żywym towarem. Stąd odpłynęło na kontynent amerykański może milion niewolników. Bagamoyo opisał Sienkiewicz, który dojechał tu w czasie swojej podróży po Afryce. Teraz w pobliżu wioski w starych, poniemieckich koszarach (kilka baraków, studnia, plac ćwiczeń) mieścił się pierwszy obóz szkoleniowy partyzantów FRELIMO. W obozie ćwiczyło 150 młodych ludzi w wieku 16-20 lat. Kto był starszy, dostawał stopień oficerski, ale starszych było niewielu. Z początku mieli karabiny wystrugane z drzewa, dopiero przed tygodniem przyszło trochę broni. Prawdziwą broń dostali najlepsi, na tym polegało wyróżnienie. Nikt nie miał munduru. Wszyscy byli w koszulach, krótkich spodenkach i boso.

To, że chodzili boso, było celowe, zgodne z instrukcją. W północnych prowincjach Mozambiku, w których partyzanci mieli zacząć swoją wojnę, wszyscy czarni chodzili boso. Tylko armia portugalska miała buty. Wzorzec na podeszwach tych butów był ujednolicony. Dlatego na ziemi Mozambiku partyzanci nie mogli chodzić w” butach, ponieważ wojsko mogłoby ich łatwo wytropić.

Tego dnia, kiedy pojechaliśmy do Bagamoyo, odbyło się tam pierwsze strzelanie. Odbyło się uroczyście. Chłopcy leżeli na nasypie z piachu, z bronią zwróconą lufami w stronę oceanu. Nie chodziło o to, żeby strzelali do celu, tylko żeby w ogóle nauczyli się strzelać. Mondlane powiedział do tego, który leżał obok nas i ściskał wysłużonego mauzera:

– Ty strzelisz pierwszy. Oddasz pierwszy strzał za Mozambik.

I chłopak strzelił. I wszyscy biliśmy brawo. Z drzew poderwały się sępy i wystraszone, urażone, odleciały. Potem przez godzinę trwała bezładna, szalona haratanina, wszyscy chcieli się| nastrzelać, upoić hukiem broni, odurzyć zapachem prochu.

Ale minie jeszcze rok, zanim dojdzie do pierwszej potyczki. Jeden z tych, którzy wzięli w niej udział, nazywa się Alberto-Joaąuim Chipande. W roku 1963 Chipande mieszka w północnej prowincji Mozambiku – Cabo Delgado.

…W tym czasie było wiele aresztowań, wszędzie widziało się agentów PIDE. Wielu ludzi umarło w więzieniach, inni wrócili ze zniszczonym zdrowiem. Mieliśmy towarzysza, który pracował w urzędzie portugalskim w Mueda. Przysłał nam listę tych, których mają aresztować. 13 lutego o świcie przyszli po nas. Ale ja i Lourenco Raimundo postanowiliśmy nie spać w domu. Cały tydzień ukrywaliśmy się w buszu, kiedy nadeszła noc, poszliśmy w stronę Tanzanii. Szliśmy od trzynastego do osiemnastego, u potem nocą przeprawiliśmy się przez Rovumę do Tanzanii.

Doszliśmy do Lindi i tam był przedstawiciela Б’КЕЫМО. Opowiedzieliśmy mu, co się stało. W tym czasie było tam wielu uchodźców, którzy uciekli przed portugalskimi represjami. Mieliśmy zebranie, na którym postanowiono, że niektórzy muszą wrócić z powrotem do Mozambiku, ponieważ naszym zadaniem jest mobilizacja ludzi, a bez nas ludzie nie będą mieli przywódców. Postanowiliśmy, że ci młodsi, którzy mają trochę szkoły, powinni pojechać do Dar es-Sa-laam na dalsze szkolenie, a starsi muszą wrócić do Mozambiku i tam mobilizować ludzi.

W Dar es-Salaam nasi przywódcy spytali nas, co chcemy robić. Powiedzieliśmy, że chcemy wstąpić do armii. Spytali nas, czy nie chcemy iść na studia. Odpowiedzieliśmy, że nie, że chcemy walczyć. Nasi przywódcy zwrócili się do tych krajów, które mogły nam pomóc, i pierwsza odpowiedziała Algieria. W czerwcu 1963 polecieliśmy do Algierii i tam przechodziliśmy szkolenie do wiosny 1964. Czwartego czerwca 24 spośród nas zostało wezwanych do prezydenta FRE-LIMO, który powiedział nam, że zostaliśmy wytypowani do akcji. Następnego dnia pojechaliśmy na granicę Tanzanii i Mozambiku. 15 sierpnia przedstawiciel FRELIMO dał nam rozkaz przekroczenia granicy nocą.

Przeszliśmy granicę i już na terenie Mozambiku czekała broń dla naszego oddziału, sześć francuskich rozpylaczy, pięć thompsonów, siedem angielskich karabinów, sześć francuskich karabinów, dwanaście pistoletów, pięć skrzynek ręcznych granatów, w każdej dwanaście sztuk. Wzięliśmy to wszystko i ruszyliśmy na południe idąc lasem i pamiętając, że nie wolno nam zacząć walki, dopóki nie otrzymamy rozkazu od naszych przywódców.

Był rozkaz, żeby nie atakować cywilów Portugalczyków, nie bić jeńców, nie kraść i płacić za wszystko, co zjemy.

Było nas łącznie trzy oddziały. Mój oddział miał rozkaz posuwać się w kierunku Porto Amelia. Drugi oddział, którym dowodził Antonio Saido, pomaszerował w stronę Montepuez, a trzeci oddział – Rajmunda, w kierunku na Muedę. Było ciężko iść naprzód, ponieważ nieprzyjaciel przez całą dobę patrolował drogi, a nawet ścieżki w buszu. W jednym miejscu musieliśmy czatować przez kilka dni, aż nieprzyjaciel odszedł w inny rejon i mogliśmy ruszyć dalej. Nie mieliśmy co jeść. I musieliśmy zdjąć buty, żeby nie zostawiać śladów, żeby Portugalczycy nie mogli pójść naszym tropem. Maszerowaliśmy boso.

Raz natrafiliśmy na teren, gdzie grasowali bandyci. To byli ludzie, którzy należeli kiedyś do MANU i UDENAMO (małe partie afrykańskie istniejące przed FRELIMO – R. K.) i odmówili przystąpienia do FRELIMO. Ci ludzie stali się po prostu bandytami. Zabili holenderskiego misjonarza. Znaleźliśmy się około pięciu kilometrów od tego miejsca. Z powodu tego misjonarza było w okolicy dużo wojska portugalskiego. Postanowiliśmy zaryzykować. Weszliśmy w kontakt z sąsiednią misją holenderską i wyjaśniliśmy misjonarzom, co się w rzeczywistości stało, i powiedzieliśmy, że FRELIMO jest uczciwą partyzantką i jest przeciwne zabijaniu misjonarzy. To nam pomogło, ponieważ misjonarze przekonali Portugalczyków, że zabójstwa dokonali bandyci i że wojsko nie powinno w odwet zabijać uczciwych partyzantów.

Potem pomaszerowaliśmy w kierunku Maco-mii. Ale stamtąd nie mogliśmy dostać się do Porto Amelia, ponieważ Portugalczycy zamknęli drogi i wezwali ludność do walki z bandytami. Bandyci napadali na sklepy Hindusów i Portugalczycy powiedzieli, że my jesteśmy tacy sami. Musieliśmy się wycofać. Hindusi donosili Portugalczykom o naszych ruchach. Doszliśmy do wniosku, że czas zacząć walkę. Od piętnastu dni byliśmy w marszu. Tak że kiedy znaleźliśmy się w Macomii i nie mogliśmy posuwać się dalej, i chcieliśmy przystąpić do walki, wysłaliśmy gońców do dwóch pozostałych oddziałów, żeby przynieśli wiadomości, a także gońca do Dar es-Salaam, aby powiadomić przywódców o sytuacji i powiedzieć im, że dalsze odkładanie walki jest niebezpieczne.