— My wszystkie? — powtórzyła Sheala. - Widzę tu puste krzesła, zakładam, że nie ustawiono ich przypadkowo.
— Konwent powinien liczyć dwanaście czarodziejek. Chciałabym, aby kandydatkę na jedno z tych pustych krzeseł zaproponowała nam i przedstawiła na następnym spotkaniu pani Assire. W Cesarstwie Nilfgaardu znajdzie się z pewnością jeszcze jedna godna czarodziejka. Drugie miejsce zostawiam do obsady tobie, Francesca, byś jako jedyna czystej krwi elfka nie czuła się osamotniona. Trzecie… Enid an Gleanna uniosła głowę.
— Proszę o dwa miejsca. Mam dwie kandydatury.
— Czy któraś z pań ma coś przeciw tej prośbie? Jeśli nie, ja też się zgadzam. Mamy dziś piąty dzień sierpnia, piąty dzień po nowiu. Spotykamy się ponownie drugiego dnia po pełni, drogie konfraterki, za czternaście dni.
— Zaraz — przerwała Sheala de Tancarville. - Jedno — miejsce wciąż pozostaje puste. Kto ma być dwunastą czarodziejką?
— To będzie właśnie pierwszym problemem, którym zajmie się loża — Filippa uśmiechnęła się tajemniczo. - Za dwa tygodnie powiem wam, kto powinien zasiąść na dwunastym krześle. A potem wspólnie zastanowimy się, jak sprawić, by ta osoba tu zasiadła. Zdziwi was moja kandydatura i ta osoba. Bo to nie jest zwykła osoba, szanowne konfraterki. To jest Śmierć albo Życie, Destrukcja lub Odrodzenie, Ład lub Chaos. Zależy, jak na to spojrzeć.
Cała wieś wyległa przed płoty, by patrzeć na przejazd bandy. Tuzik wyszedł wraz z innymi. Miał robotę, ale nie mógł się powstrzymać. Ostatnia wiele gadano o Szczurach. Krążyła nawet plotka, że wszystkich schwytano i powieszono. Plotka była jednak fałszywa, dowód demonstracyjnie i bez pośpiechu paradował właśnie przed całą wsią.
— Bezczelne łotry — szepnął ktoś za plecami Tuzika, a był to szept pełen podziwu. - Środkiem wsi walą…
— Wystrojeni, jakby na wesele…
— A jakie konie! I u Nilfgaardczyków takich nie obaczysz!
— Ba, zrabowane. Szczury wszystkim konie biorą. Konia teraz wszędy sprzedać łatwo. Ale najlepsze sobie ostawiają…
— Ten na przedzie, patrzajcie, to Giselher… Herszt ichni.
— A podle niego, na kasztance, to ta elfka… Iskra ją wołają…
Zza plotu wypadł kundel, zaniósł się szczekiem, uwijając się tuż przy przednich kopytach klaczy Iskry. Elfka potrząsnęła bujną grzywą ciemnych włosów, obróciła konia, pochyliła się mocno i smagnęła psa nahajem. Kundel zaskowyczał i trzykrotnie obrócił się w miejscu, a Iskra napluła na niego. Tuzik zmełł w zębach przekleństwo.
Stojący obok szeptali nadal, dyskretnie wskazując kolejnych Szczurów jadących stępa przez wieś. Tuzik słuchał, bo musiał. Znał plotki i gadki nie gorzej niż inni, bez trudu domyślał się, że ten ze zmierzwionymi, sięgającymi ramion włosami koloru słomy, gryzący jabłko, to Kayleigh, że ten barczysty to Asse, a ten w haftowanym półkożuszku to Reef.
Defiladę zamykały dwie dziewczyny, jadące bok w bok i trzymające się za ręce. Wyższa, siedząca na gniadoszu, była ostrzyżona jakby po tyfusie, kaftanik miała rozpięty, koronkowa bluzka błyskała spod niego nieskazitelną bielą, naszyjnik, bransolety i kolczyki słały oślepiające refleksy.
— Ta obsmyczona to Mistle… — usłyszał Tuzik. - Obwieszona błyskotkami, iście niby choinka na Yule.
— Powiadają, że ubiła więcej ludzi, niż wiosen liczy…
— A ta druga? Na dereszku? Ta z mieczem przez plecy?
— Falka ją zwą. Od tego lata ze Szczurami jeździ. Też pono ziółko nieliche…
Ziółko nieliche, jak ocenił Tuzik, nie było wiele starsze od jego córki, Milenki. Popielate włosy młodziutkiej bandytki kosmykami wymykały się spod aksamitnego beretu z butnie podrygującym pękiem bażancich piór. Na szyi płonęła jedwabna chustka w kolorze maku, zawiązana w fantazyjną kokardę.
Wśród wyległych przed chałupy wieśniaków zapanowało nagle poruszenie. Bo oto jadący na czele bandy Giselher wstrzymał konia, niedbałym gestem rzucił brzęczącą sakieweczkę pod nogi wspartej na kosturze babki Mykitki.
— Niech cię bogi mają w opiece, synusiu miłościwy! — zawyła babka Mykitka. - Obyś zdrów był, dobroczyńco nasz, oby ci…
Perlisty śmiech Iskry zagłuszył mamlanie staruszki.
Elfka zawadiacko przełożyła prawą stopę nad lękiem, sięgnęła do kabzy i zamaszyście sypnęła w tłum garścią monet. Eeef i Asse poszli za jej przykładem, prawdziwy srebrny deszcz posypał się na piaszczystą drogę. Kayleigh, rechocząc, cisnął w kotłujących się nad pieniędzmi ogryzkiem jabłka.
— Dobroczyńcy!
— Sokoliki nasze!
— Niech wam dola będzie łaskawa!
Tuzik nie pobiegł za innymi, nie padł na kolana, by wygrzebywać monety z piasku i kurzego gówna. Stał nadal pod płotem, patrząc na mijające go wolno dziewczyny.
Młodsza, ta o popielatych włosach, dostrzegła jego wzrok i wyraz twarzy. Puściła rękę ostrzyżonej, żgnęła konia i najechała na niego, przypierając do płotu i omal nie zawadzając strzemieniem. Zobaczył jej zielone oczy i zadrżał. Tyle w nich było zła i zimnej nienawiści.
— Zostaw, Falka — zawołała ostrzyżona. Niepotrzebnie.
Zielonooka bandytka zadowoliła się przyparciem Tuzika do płotu, pojechała za Szczurami, nawet nie odwracając głowy.
— Dobroczyńcy!
— Sokoliki!
Tuzik splunął.
Na przedwieczerzu do wsi wpadli Czarni, budzący grozę konni z fortu pod Fen Aspra. Dudniły podkowy, rżały konie, brzękała broń. Sołtys i inni wypytywani chłopi łgali jak najęci, kierowali pościg na fałszywy ślad. Tuzika nikt o nic nie pytał. I dobrze.
Gdy wrócił z pastwiska i poszedł do ogrodu, usłyszał głosy. Rozpoznał szczebiot bliźniaczek stelmacha Zgarba, łamiące się falsety chłopców sąsiadów. I głos Milenki. Bawią się, pomyślał. Wyszedł zza drewutni. I zmartwiał.
— Milena!
Milenka, jego jedyna żyjąca córka, jego oczko w głowie, przewiesiła sobie przez plecy patyk na sznurku, udający miecz. Włosy rozpuściła, do wełnianej czapeczki przyczepiła kogucie piórko, na szyi zamotała matczyną chusteczkę. W dziwaczną, fantazyjną kokardę.
Oczy miała zielone.
Tuzik nigdy dotąd nie bił córki, nigdy nie robił użytku z ojcowskiego rzemienia.
To był pierwszy raz.
Na horyzoncie błysnęło, zagrzmiało. Podmuch wiatru jak brona przeorał powierzchnię Wstążki. Będzie burza, pomyślała Milva, a po burzy przyjdzie słota. Zięby nie myliły się.
Popędziła konia. Jeśli chciała dogonić wiedźmina przed burzą, musiała się spieszyć.
Rozdział drugi
Poznałem w życiu wielu wojskowych. Znałem marszałków, generałów, wojewodów i hetmanów, triumfatorów licznych kampanii i bitew. Przysłuchiwałem się ich opowieściom i wspomnieniom. Widywałem ich schylonych nad mapami, rysujących na nich różnokolorowe kreski, robiących plany, obmyślających strategie. W tej papierowej wojnie wszystko grało, wszystko funkcjonowało, wszystko było jasne i wszystko we wzorowym porządku. Tak być musi, wyjaśniali wojskowi. Armia to przede wszystkim porządek i ład. Wojsko nie może istnieć bez porządku i ładu.
Tym dziwniejsze jest, że prawdziwa wojna — a kilka prawdziwych wojen widziałem — pod względem porządku i ładu do złudzenia przypomina ogarnięty pożarem burdel.