— To nie elfy! — ryknął jeździec w hełmie z nosalem, dobywając miecza. - Żywych brać! Żywych!
Jeden z tych, którzy zeskoczyli z wozu, zasugerował się rozkazem, zawahał. Geralt zdążył już jednak dobyć własnego miecza i nie wahał się ani sekundy. Zapał dwóch pozostałych schłodziła nieco lecąca na nich fontanna krwi. Wykorzystał to i zarąbał drugiego. Ale konni już siedzieli mu na karku. Wywinął się spod ich mieczy, sparował cięcia, wykonał unik i nagle poczuł dojmujący ból w prawym kolanie, poczuł, że pada. Nie był ranny. Leczona w Brokilonie noga zwyczajnie i bez ostrzeżenia odmówiła posłuszeństwa.
Zamierzający się na niego obuchem topora pieszy stęknął nagle i zatoczył się, jak gdyby ktoś pchnął go sunie. Zanim upadł, Wiedźmin spostrzegł strzałę z długimi lotkami, wbitą w bok napastnika do polowy brzechwy. Jaskier wrzasnął, wrzask zagłuszył grom.
Uczepiony koła wozu Geralt zobaczył w świetle błyskawicy jasnowłosą dziewczynę z napiętym łukiem, wypadającą z olszynki. Konni tez ją dostrzegli. Nie mogli jej nie dostrzec, bo jeden z nich właśnie przewalał się przez koński zad z gardłem zamienionym przez grot w karminową miazgę. Trzej pozostali, w tym dowódca w hełmie z nosalem, z miejsca ocenili niebezpieczeństwo, z wrzaskiem pogalopowali w kierunku łuczniczki, kryjąc się za szyjami koni. Sądzili, że końskie szyje stanowią dostateczną osłonę przed strzałami. Mylili się.
Maria Barring, zwana Milvą, napięła łuk. Mierzyła spokojnie, z cięciwą przyciśniętą do twarzy.
Pierwszy z atakujących wrzasnął i zsunął się z konia, stopa uwięzła mu w strzemieniu, podkute kopyta zmiażdżyły go. Drugiego strzała wręcz zmiotła z kulbaki. Trzeci, dowódca, był już blisko, stanął w strzemionach, wzniósł miecz do ciosu. Milva nie drgnęła nawet, nieustraszenie patrząc na napastnika, napięła łuk i z odległości pięciu kroków wsadziła mu strzałę prosto w twarz, tuż obok stalowego nosala. Strzała przeszła na wylot, zrzucając hełm.
Koń nie zwolnił galopu, pozbawiony hełmu i znacznej części czaszki jeździec przez kilka chwil siedział w siodle, potem powolutku przechylił się i plusnął w kałużę. Koń zarżał i pobiegł dalej.
Geralt wstał z trudem, pomasował nogę, która bolała, ale, o dziwo, wydawała się całkiem sprawna, mógł stanąć na niej bez kłopotów, mógł chodzić. Obok gramolił się z ziemi Jaskier, zwalając przygniatającego go trupa z rozerwanym gardłem. Twarz poety miała kolor niegaszonego wapna.
Milva zbliżyła się, po drodze wyrywając strzałę z zabitego.
— Dziękuję ci — rzekł Wiedźmin. - Jaskier, podziękuj. To jest Milva Barring. Dzięki niej żyjemy.
Milva wyrwała strzałę z drugiego trupa, obejrzała zakrwawiony grot. Jaskier zamamrotał niewyraźnie, schylił się w dwornym, acz nieco rozdygotanym ukłonie, po czym upadł na kolana i zwymiotował.
— Kto on zacz? — łuczniczka wytarła grot o mokre liście, wsadziła strzałę do kołczana. - Druh twój, wiedźminie?
— Tak. Nazywa się Jaskier. Jest poetą.
— Poeta — Milva popatrzyła na rzucanego suchymi już torsjami trubadura, potem podniosła wzrok. - Kiedy tak, tedy pojmuję. Jeśli czego nie pojmuję, to czemu on tu rzyga, miast gdzie w cichości rymy pisać. Nie moja zresztą rzecz.
— W pewnej mierze twoja. Ocaliłaś mu skórę. Mnie też. Milva otarła spryskaną deszczem twarz, na której wciąż jeszcze można było dostrzec odcisk cięciwy. Choć strzelała kilkakrotnie, odcisk był tylko jeden — cięciwa za każdym razem przylegała dokładnie w tym samym miejscu.
— Byłam w olszynie już wtedy, gdy gadaliście z havekarem — powiedziała. - Nie chciałam, by szelma mnie widział, no i nie było musu. A potem nadjechali ci drudzy i zaczęła się sieczka. Kilku nieźle rozharatałeś. Umiesz mieczem obracać, trza ci przyznać. Chociażeś przecie kuternoga. Było ci jeszcze zostać w Brokilonie, kurować kulas. Pogorszysz, to do końca żywota kusztykać możesz, miarkujesz chyba?
— Przeżyję.
— I mnie się tak widzi. Bo jechałam za tobą w ślad, by cię ostrzec. I zawrócić. Nic nie będzie z twojej wyprawy. Na południu wojna. Od Drieschot idą na Brugge nilfgaardzkie wojska.
— Skąd wiesz?
— A choćby stąd — dziewczyna szerokim gestem wskazała na trupy i konie. - Przecie to Nilfgaardczyki! Słońc na szlemach nie widzisz? Haftów na czaprakach? Zbierajcie się, bierzem nogi za pas, wnet mogą tu dalsi nadciągnąć. Ci tutaj podjazdem szli.
— Nie myślę — pokręcił głową — żeby to był podjazd albo straż przednia. Po coś innego tu przyjechali.
— A po co, ciekawość?
— Po to — wskazał na leżącą na wozie sosnową trumnę, ściemniałą od deszczu. Padało już słabiej i przestało grzmieć. Burza przesuwała się ku północy. Wiedźmin podniósł leżący wśród liści miecz, wskoczył na wóz, klnąc z cicha, bo kolano wciąż jednak przypominało się bólem.
— Pomóż mi to otworzyć.
— Cóż to, umarlaka chcesz… — Milva urwała, widząc wywiercone w wieku otwory. - Do licha! Żywego hayekar w tym pudle wiózł?
— To jakiś jeniec — Geralt podważył wieko. - Handlarz czekał tu na Nilfgaardczyków, by im go przekazać. Wymienili się hasłem i odzewem…
Wieko oderwało się z trzaskiem, odsłaniając zakneblowanego człowieka, rzemiennymi pętlami przykrępowanego do boków trumny za ręce i nogi. Wiedźmin pochylił się. Przyjrzał uważniej. I jeszcze raz, jeszcze uważniej. I zaklął.
— No, proszę — powiedział przeciągle. - A to siurpryza. Kto by się spodziewał?
— Ty go znasz, wiedźminie?
— Z widzenia — uśmiechnął się paskudnie. - Schowaj nóż, Milva. Nie rozcinaj mu pęt. To jest, jak widzę, wewnętrzna nilfgaardzka sprawa. Nie powinniśmy się wtrącać. Zostawimy go tak, jak jest.
— Czy ja dobrze słyszę? - odezwał się zza ich pleców Jaskier. Był wciąż jeszcze blady, ale ciekawość już przemogła inne emocje.
— Chcesz zostawić w lesie związanego człowieka? Domyślam się, że rozpoznałeś kogoś, z kim masz na pieńku, ale to jest przecież jeniec, do diabła! Był więźniem ludzi, którzy dybali na nas i omal nie zabili. Wróg naszych wrogów…
Urwał, widząc, że Wiedźmin wyciąga nóż z cholewy. Milva chrząknęła cicho. Ciemnobłękitne, mrużone dotychczas przed kroplami deszczu oczy związanego rozszerzyły się. Geralt pochylił się i rozciął pętlę wiążącą jego lewe ramię.
— Spójrz, Jaskier — powiedział, chwytając za nadgarstek i podnosząc uwolnioną rękę. - Widzisz tę szramę na dłoni? To Ciri go cięła. Na wyspie Thanedd, miesiąc temu. To Nilfgaardczyk. Przyjechał na Thanedd specjalnie po to, by uprowadzić Ciri. Cięła go, broniąc się przed porwaniem.
— Na nic przecie zdała się ta obrona — mruknęła Milva. - Coś tu jednakoż, tak sobie myślę, kupy się nie dzierży. Jeśli onże twoją Ciri z ostrowu dla Nilfgaardu porwał, jaką modą do tej trumny popadł? Czemu go hayekar Nilfgaardczykom właśnie wydawał? Zdejmij mu z gęby knebel, wiedźminie. Może nam co powie?
— Wcale nie chcę go słuchać — powiedział głucho. - Już teraz ręka mnie świerzbi, by go pchnąć, gdy tak leży i patrzy. Ledwo się hamuję. Gdy się odezwie, nie pohamuję się. Nie wszystko o nim wam powiedziałem.
— Nie hamuj się tedy — Milva wzruszyła ramionami. - Pchnij, jeśli taki to niegodziwiec. Ale co rychlej, bo czas nagli. Mówiłam, Nilfgaardczyków tylko patrzeć. Idę po mego konia.
Geralt wyprostował się, puszczając rękę związanego.
Ten natychmiast zdarł z ust i wypluł knebel. Ale nie odzywał się. Wiedźmin rzucił mu nóż na pierś.
— Nie wiem, za jakie grzeszki wsadzili cię do tej — skrzynki, Nilfgaardczyku — powiedział. - I nie obchodzi mnie to. Zostawiam ci ten kozik, oswobodź się sam. Czekaj tu na swoich albo umykaj w lasy, twoja wola.