Выбрать главу

— Nie obchodzi mnie, jak się nazywasz. Dobądź broni.

— Nie.

— Wiedźminie — Milva przechyliła się w siodle, splunęła na ziemię. - Czas bieży, a deszcz moczy. Nilfgaardczyk nie chce ci stanąć, a ty, choć srogie stroisz miny, przecie go nie zarąbiesz z zimną krwią. Mamy tak sterczeć, tu do usranej śmierci? Wsadzę jego ciskowi strzałę w słabiznę i jedźmy w swoją drogę. Pieszo za nami nie nadąży.

Cahir, syn Ceallacha, jednym susem dopadł cisawego ogiera, wskoczył na siodło i pogalopował z powrotem, krzykiem popędzając wierzchowca do szybszego biegu. Wiedźmin przez chwilę patrzył za nim, potem wsiadł na, Płotkę. W milczeniu. I nie oglądając się.

— Starzeję się — mruknął po jakimś czasie, gdy Plotka zrównała się z karoszem Milvy. - Zaczynam miewać skrupuły.

— Ano, zdarza się u starych — łuczniczka spojrzała na niego ze współczuciem. - Odwar z miodunki pomaga na to. A na razie kładź sobie poduszeczkę na siodło.

— Skrupuły — wyjaśnił poważnie Jaskier — to nie to samo co hemoroidy, Milva. Mylisz pojęcia.

— A kto by tam pojął wasze mądre gadanie! Ustawicznie gadacie, to jeno umiecie! Dalej, w drogę!

— Milva — zapytał po chwili Wiedźmin, chroniąc twarz przed deszczem siekącym w galopie. - Zabiłabyś pod nim konia?

— Nie — przyznała niechętnie. - Koń niczemu nie winien. A i ten Nilfgaardczyk… Po kiego biesa on za nami śledzi? Czemu gada, że musi?

— Niech mnie diabli, jeśli wiem.

Padało nadal, gdy nagle las się skończył i wyjechali na gościniec wijący się wśród wzgórz z południa na północ. Lub odwrotnie, stosownie do punktu widzenia. To, co zobaczyli na gościńcu, nie zaskoczyło ich. Widzieli to już. Wywrócone i wybebeszone wozy, trupy koni, porozrzucane pakunki, juki i łuby. I złachmanione, zastygłe w dziwnych pozach kształty, które jeszcze niedawno były ludźmi.

Podjechali bliżej, bez lęku, Bo widoczne było, że rzeź miała miejsce nie dziś, lecz wczoraj lub przedwczoraj. Nauczyli się już rozpoznawać takie rzeczy, a może wyczuwali je iście zwierzęcym instynktem, który obudziły i wyczuliły w nich poprzednie dni. Nauczyli się też penetrować pobojowiska, bo niekiedy — rzadko — udawało się im znaleźć wśród porozrzucanego dobytku odrobinę prowiantu albo worek paszy.

Zatrzymali się przy ostatnim furgonie rozgromionej kolumny, zepchniętym do rowu, przechylonym na piastę strzaskanego koła. Pod wozem leżała tęga kobieta z nienaturalnie zgiętą szyją. Kołnierz kabata pokrywały rozmyte przez deszcz wężyki zakrzepłej krwi z rozszarpanej małżowiny ucha, z którego wydarto kolczyk. Na kryjącej wóz płachcie widniał napis: "Vera Loewenhaupt i Synowie". Synów w pobliżu nie było widać.

— To nie chłopi — zacisnęła wargi Milva. - To kupcy.

— Szli z południa, od Dillingen ku Brugge, tutaj ich naścignęli. Niedobrze jest, wiedźminie. Myślałam już tutaj ku południu wykręcić, ale teraz iście nie wiem, co czynić.

Dillingen i całe Brugge już niechybnie w nilfgaardzkich rękach, tędy do Jarugi nie dojdziemy. Mus nam dalej na wschód, przez Turlough. Tam lasy i bezludzie, tamtędy wojsko nie pójdzie.

— Nie jadę dalej na wschód — zaprotestował. - Muszę dostać się do Jarugi.

— Dostaniesz się — odrzekła niespodziewanie spokojnie. - Ale bezpieczniejszym szlakiem. Jeśli stąd na południe ruszysz, popadniesz Nilfgaardczykom prosto w paszczę. Nic nie zyskasz.

— Zyskam czas — warknął. - Jadąc na wschód, wciąż i go tracę. Mówiłem wam, nie mogę sobie na to…

— Cicho — powiedział nagle Jaskier, obracając konia. - Przestańcie na chwilę gadać.

— Co się stało?

— Słyszę… śpiew.

Wiedźmin pokręcił głową. Milva parsknęła.

— Omamy masz, poeto.

— Cicho! Zamknijcie się! Ktoś śpiewa, mówię wam! Nie słyszycie?

Geralt ściągnął kaptur, Milva również nadstawiła uszu, po chwili spojrzała na wiedźmina i w milczeniu kiwnęła głową.

Muzyczny słuch nie zawodził trubadura. To, co wydawało się niemożliwe, okazało się prawdą. Stali oto w środku lasu, wśród mżawki, na drodze zasłanej trupami, a dobiegał ich śpiew. Od południa ktoś nadchodził, śpiewając raźnie i wesoło.

Milva szarpnęła wodze karosza, gotowa do ucieczki ale Wiedźmin powstrzymał ją gestem. Był ciekawy. Bo śpiew, który słyszeli, nie był groźnym, rytmicznym, dudniącym wielogłosowo śpiewem maszerującej piechoty ani buńczuczną piosenką kawalerzystów. Zbliżający się śpiew nie budził lęku. Wręcz przeciwnie.

Deszcz szumiał w listowiu. Zaczęli rozróżniać słowa piosenki. Wesołej piosenki, zdającej się w tym pejzażu wojny i śmierci czymś obcym, nienaturalnym i absolutnie. nie na miejscu.

Patrzajta, tam pod borem wilczysko tańcuje Zęby szczerzy, chwastem macha, raźno podskakuje Czemuż to tak wesoła ta leśna bestyja? Widno jeszcze nie żonata, kiedy tak wywija! Um-ta, um-ta, uhu-ha!

Jaskier nagle zaśmiał się, wyciągnął spod mokrego płaszcza lutnię, nie bacząc na sykania wiedźmina i Milvy szarpnął struny i zawtórował na całe gardło:

Patrzajta, tam na lęgu wilczek łapy wlecze Łeb spuszczony, chwast skulony, z oka łezka, ciecze Czemuż to ta bestyja taka zasmucona? Widno wczoraj ożeniona albo zaręczona!

— Hu-hu-ha!!! - odwrzasnęły z całkiem bliska liczne głosy.

Huknął gromki śmiech, ktoś przenikliwie zagwizdał na palcach, po czym zza zakrętu gościńca wyłoniła się dziwna, acz malownicza kompania, maszerująca gęsiego, rozbryzgująca błoto rytmicznymi uderzeniami ciężkich buciorów.

— Krasnoludy — stwierdziła półgłosem Milva. - Ale to nie Scoia'tael. Bród nie mają zaplecionych.

Nadchodzących było sześciu. Odziani byli w krótkie, mieniące się niezliczonymi odcieniami szarości i brązu płaszcze z kapturami, noszone zwykle przez krasnoludy w czasie słoty. Płaszcze takie, jak wiedział Geralt, miały zaletę absolutnej wodoodporności, uzyskiwaną w drodze kilkunastoletniej impregnacji dziegciem, kurzem z gościńców i resztkami tłustej strawy. Praktyczna ta przyodziewa przechodziła z ojca na najstarszego syna, toteż dysponowały nią z reguły wyłącznie dojrzałe krasnoludy. Krasnolud osiągał dojrzałość, gdy broda sięgała mu pasa, co następowało zwykle w wieku pięćdziesięciu pięciu lat.

Żaden ze zbliżających się nie wyglądał na młodszego. Ale i nie na starszego.

— Prowadzą ludzi — mruknęła Milva, ruchem głowy wskazując Geraltowi grupkę wyłaniającą się z lasu w ślad za szóstką krasnali. - Niechybnie zbiegów, bo tobołami objuczeni.

— Sami też objuczeni są nieźle — stwierdził Jaskier.

W samej rzeczy, każdy krasnolud taszczył bagaż, pod którym w krótkim czasie padłby niejeden człowiek i niejeden koń. Oprócz zwykłych rukzaków i sakw Geralt dostrzegł zamczyste kuferki, spory miedziany kociołek i coś, co wyglądało jak mała komódka. Jeden niósł na plecach koło od wozu.

Idący na czele nie niósł bagażu. Za pasem miał niewielki toporek, na plecach długi miecz w pochwie owiniętej skórami pręgowatych kotów, a na ramieniu zieloną, mokrą, i nastroszoną papugę. Właśnie ten ich pozdrowił.

— Witajcie! — ryknął, zatrzymując się pośrodku drogi i biorąc pod boki. - Czasy takie, że lepiej wilka spotkać w boru niźli człowieka, a jeśli już, to radziej spotkanego bełtem z kuszy niźli dobrym słowem powitać! Ale kto śpiewem wita, kto muzyką się przedstawia, ten widać swój chłop! Albo i swoja baba, z przeproszeniem miłej pani! Witajcie. Jestem Zoltan Chivay.

— Jestem Geralt — przedstawił się po chwili wahania Wiedźmin. - ten, który śpiewał, to Jaskier. A to jest Milva.