— Rrr-rrwa mać! - zaskrzeczała papuga.
— Zamknij dziób — warknął na ptaka Zoltan Chivay. - Wybaczcie. Mądre to zamorskie ptaszysko, ale nieobyczajne. Dziesięć talarów za cudaka dałem. Zowie się Feldmarszałek Duda. A to reszta mojej kompanii. Munro Byuys, Yazon Yarda, Caleb Stratton, Figgis Merluzzo i Percival.. Schuttenbach.
Percival Schuttenbach nie był krasnoludem. Spod mokrego kaptura, miast skołtunionej brody, wyzierał długi i szpiczasty nos, niezawodnie określający przynależność posiadacza do starej i szlachetnej rasy gnomów.
— A tamci — Zoltan Chivay wskazał na zatrzymaną i skupioną opodal grupkę — to uciekinierzy z Kernów. Jak widzicie, same baby z dzieciakami. Było ich więcej, ale Nilfgaard ogarnął ich grupę trzy dni temu, wyrżnął i rozproszył. Natknęliśmy się na nie w lasach i teraz wspólnie idziemy.
— Śmiało idziecie — pozwolił sobie na uwagę Wiedźmin. - Gościńcem i ze śpiewem.
— Nie wydaje mi się — poruszył brodą krasnolud — by marsz z płaczem był lepszym rozwiązaniem. Od Dillihngen szliśmy lasami, cicho i skrycie, gdy wojska przeszły, wyszliśmy na gościniec, by czas nadrobić. - Urwał, popatrzył po pobojowisku.
— Do takich widoków — wskazał na trupy — przywykliśmy. Od samego Dillingen, od Jarugi, na gościńcach jedna śmierć… Należeliście do tych tutaj?
— Nie. Nilfgaard wyrżnął kupców.
— Nie Nilfgaard — pokręcił głową krasnolud, z beznamiętną miną patrząc na zabitych. - Scoia'tael. Regularne wojsko nie trudzi się wyciąganiem strzał z trupów. A dobry grot kosztuje pół korony.
— Zna się — mruknęła Milva.
— Dokąd idziecie?
— Na południe — odrzekł natychmiast Geralt.
— Odradzam — Zoltan Chivay znowu pokręcił głową. - Tam istne piekło, ogień i zagłada. Dillingen już niechybnie zdobyte, coraz większe siły Czarnych przechodzą Jarugę, lada moment zaleją całą dolinę na prawym brzegu. Jak widzicie, są też już przed nami, na północy, idą na miasto Brugge. Jedyny rozumny zatem kierunek ucieczki To wschód.
Milva wymownie spojrzała na wiedźmina, a Wiedźmin powstrzymał się od komentarza.
— My właśnie na wschód zmierzamy — ciągnął Zoltan Chivay. - Jedyna szansa to skryć się za front, a od wschodu, od rzeki Iny, ruszą się w końcu wojska temerskie. Chcemy tedy iść leśnymi duktami do wzgórz. Turiough, potem Starą Drogą do Sodden, do rzeki Chotli, która do Feny wpada. Chcecie, pomaszerujemy razem. Jeśli wam wadzić nie będzie, że wolno. Wy macie konie, a nam ucieknierzy zwalniają tempo.
— Wam wszelakoż — odezwała się Milva, patrząc na niego przenikliwie — jakoś to nie wadzi. Krasnolud, nawet bagażem, piechty trzydzieści mil dziennie może zrobić. Bez mała tyle, co konny człowiek. Ja znam Starą Drogę. Bez zbiegów bylibyście nad Chotlą w jakie trzy dni.
— To są baby z dziećmi — Zoltan Chivay wypiął brodę i brzuch. - Nie zostawimy ich na łasce losu. Doradzalibyście coś przeciwnego, hę?
— Nie — powiedział Wiedźmin. - Nie doradzalibyśmy.
— Rad jestem to słyszeć. Znaczy, nie zmyliło mnie pierwsze wrażenie. Jakże więc? Idziemy w kompanii?
Geralt spojrzał na Milvę, łuczniczka kiwnęła głową.
— Dobra — Zoltan Chivay zauważył kiwnięcie. - W drogę tedy, nim nas tu na gościńcu jaki podjazd ogarnie. Ale najsamprzód… Yazon, Munro, spenetrujcie wozy. Jeśli coś pożytecznego tam ostało, zabrać sakum-pakum. Figgis, sprawdź, czy nasze koło pasuje do tego małego furgonku, zdałby dla nas w sam raz.
— Pasuje! — wrzasnął po chwili ten, który taszczył koło. - Jakby od tego było!
— A widzisz, barani łbie? Dziwowałeś się, kiedym ci wczoraj kazał to koło wziąć i nieść! Montuj! Pomóż mu, Caleb!
W imponująco krótkim czasie wyposażony w nowe koło wóz nieboszczki Very Loewenhaupt, odarty z plandeki i wszelkich niepotrzebnych elementów, wyciągnięty został z rowu na drogę. Migiem zwalono na niego cały bagaż. Po namyśle Zoltan Chivay rozkazał posadzić na wóz również dzieci. Polecenie wykonane zostało z ociąganiem — Geralt zauważył, że uciekinierki boczą się na krasnoludów i starają trzymać z daleka.
Jaskier z widocznym niesmakiem przyglądał się dwóm krasnoludom, przymierzającym ściągnięte z trupów sztuki odzieży. Pozostali myszkowali wśród wozów, ale niczego nie uznali za godne zabrania. Zoltan Chivay gwizdnął na palcach, dając im znać, że czas kończyć szabrowanie, po czym fachowym wzrokiem obrzucił Płotkę, Pegaza i karosza Milvy.
— Wierzchowe — stwierdził, z dezabrobatą kręcąc nosem. - Znaczy, do niczego. Figgis, Caleb, do dyszla. Będziemy zmieniać się w zaprzęgu. Wymaaaaaarsz!
Geralt był pewien, że krasnoludom przyjdzie rychło porzucić zdobyty wóz, gdy ten na dobre uwięźnie na rozmiękłych duktach, ale mylił się. Karły były silne jak byki, a wiodące na wschód leśne drogi okazały się trawiaste i niezbyt grząskie. Padało nadal bez przerwy. Milva zrobiła się ponura i zła, jeżeli się odzywała, to tylko aby wyrazić przekonanie, że lada moment koniom popęka rozmiękły róg na kopytach. Zoltan Chivay oblizywał się w odpowiedzi, przyglądał kopytom i powiadał się mistrzem w przyrządzaniu koniny, czym doprowadzał Milvę do szalu.
Utrzymywali stały szyk, którego centrum stanowił ciągnięty na zmianę wóz. Przed wozem maszerował Zoltan, obok niego jechał na Pegazie Jaskier, drocząc się z papugą. Za wozem jechali Geralt z Milvą, na końcu wlokło się sześć kobiet z Kernów.
Przewodnikiem był zwykłe Percival Schuttenbach, długonosy gnom. Ustępując krasnoludom wzrostem i siłą, dorównywał im wytrzymałością, a zwinnością znacznie przewyższał. W marszu nieustanie kluczył, szperał po krzakach, wysforowywał się do przodu i znikał, po czym objawiał się nagle i nerwowymi, małpimi gestami dawał z daleka znak, że wszystko w porządku, można iść dalej.
Czasami wracał i szybko zdawał relację o przeszkodach na szlaku. Ilekroć wrócił, miał dla czwórki siedzących na wozie dzieci garść jeżyn, orzechy lub jakieś dziwaczne, ale wyraźnie smakowite kłącza.
Tempo mieli potwornie wolne, maszerowali duktami trzy dni. Nie natknęli się na żadne wojska, nie widzieli dymów ani łun. Nie byli jednak sami. Zwiadowca Percival kilkakrotnie meldował im o kryjących się w lasach grupach uciekinierów. Kilka takich grup minęli, i to szybko, bo miny uzbrojonych w widły i kłonice chłopów nie zachęcały do nawiązywania kontaktów. Padła propozycja, by jednak spróbować negocjacji i pozostawić którejś z grup kobiety z Kernów, ale Zoltan był przeciwny, a Milva go poparła. Kobiety też wcale nie kwapiły się, by opuścić kompanię. Było to o tyle dziwne, że odnosiły się do krasnoludów z wyraźną, przepełnioną strachem niechęcią i rezerwą, nie odzywały się prawie wcale, a na każdym postoju trzymały się na uboczu.
Geralt przypisywał zachowanie kobiet tragedii, jaką i niedawno przeżyły, podejrzewał jednak, że przyczyną niechęci mogły być też dość swobodne maniery krasnoludów. Zoltan i jego kompania klęli równie plugawie i często, co papuga nazywana Feldmarszałkiem Dudą, ale mieli bogatszy repertuar. Śpiewali świńskie piosenki, w czym zresztą dzielnie sekundował im Jaskier. Pluli, smarkali w palce i puszczali gromkie bąki, stanowiące zazwyczaj okazję do śmiechów, żartów i współzawodnictwa. W krzaki chodzili wyłącznie za naprawdę grubą potrzebą, z lżejszymi nie trudzili się dalekim chodzeniem. To ostatnie rozjuszyło wreszcie Milvę, która zdrowo obrugała Zoltana, gdy ten rankiem wysikał się na ciepły jeszcze popiół ogniska, zupełnie nie przejmując się widownią. Zwymyślany Zoltan nie stropił się i oświadczył, że wstydliwie ukrywać się z tego rodzaju czynnościami zwykli tylko osobnicy dwulicowi, perfidni i skłonni do donosidelstwa, po czym się takich zwykle rozpoznaje. Na łuczniczce jednak elokwentne wyjaśnienie żadnego wrażenia nie wywarło. Krasnoludy poczęstowane zostały bogatą wiązanką i kilkoma bardzo konkretnymi groźbami, które poskutkowały, bo wszyscy posłusznie zaczęli chodzić w zarośla. By nie narazić się jednak na miano perfidnych donosicieli, chodzili grupowo.