Milva obejrzała się mimo woli na wylot jaskini, w której przed chwilą widziała rannego. Kawał chłopa, pomyślała odruchowo, choć chudy, ale jedna żyła… Łeb biały, ale brzuch płaski niby u młodzika, widno, że trud mu za uchem, nie słonina i piwo…
— On na Thanedd był — stwierdziła, nie zapytała. - Rebeliant.
— Nie wiem — wzruszyła ramionami Aglais. - Saasjf Potrzebuje pomocy. Reszta mnie nie obchodzi.
Milva żachnęła się. Uzdrowicielka znana była z niechęci do gadania. Ale Milva zdążyła już wysłuchać podobnych relacji driad ze wschodniej rubieży Brokilonu, więc działa już wszystko o wydarzeniach sprzed dwóch tygodni. O kasztanowłosej czarodziejce, która zjawiła się w Brokilonie w błysku magii, o przywleczonym przez nią kalece ze złamaną ręką i nogą. Kalece, który okazał się wiedźminem, znanym driadom jako Gwynbleidd, Biały Wilk.
Początkowo, opowiadały driady, nie wiadomo było, co czynić. Pokrwawiony Wiedźmin na przemian krzyczał i mdlał, Aglais nakładała prowizoryczne opatrunki, czarodziejka klęła. I płakała. W to ostatnie Milva absolutnie nie wierzyła — a bo to widział kto kiedy płaczącą magiczkę? A później przyszedł rozkaz z Duen Canell, od Srebrnookiej Eithne, Pani Brokilonu. Czarodziejkę odprawić, brzmiał rozkaz władczyni Lasu Driad. Wiedźmina leczyć.
Leczono go. Milva widziała. Leżał w jaskini, w niecce pełnej wody z magicznych brokilońskich źródeł, jego unieruchomione w szynach i na wyciągach kończyny spowite były gęstym kożuchem leczących pnączy conynhaeli i darni purpurowego żywokostu. Włosy miał białe niby mleko. Był przytomny, choć leczeni conynhaelą zwykle bez ducha leżą, bredzą, magia przez nich gada…
— No? — beznamiętny głos uzdrowicielki wyrwał ją z zzadumy. - Jak tedy będzie? Co mam mu powiedzieć?
— Żeby do wszystkich biesów poszedł — warknęła Milva, podciągając obciążony sakwą i myśliwskim nożem pas. - I ty też idź do biesa, Aglais.
— Twoja wola. Nie przymuszę cię.
— Prawaś. Nie przymusisz.
Poszła w las, pomiędzy rzadkie sosny, nie oglądając się. Była zła.
O wydarzeniach, jakie miały miejsce w pierwszy lipcowy nów księżyca na ostrowie Thanedd, Milva wiedziała, Scoia'tael mówili o tym bez przerwy. Podczas zjazdu czarodziejów na wyspie doszło do rebelii, polała się krew, poleciały głowy. A armie Nilfgaardu, jakby na sygnał, uderzyły na Aedirn i Lyrię, zaczęła się wojna. A w Temerii, Redanii i Kaedwen skrupiło się wszystko na Wiewiórkach. Raz, bo podobno zbuntowanym czarodziejom na Thanedd przyszło w sukurs komando Scoia'tael. Dwa, bo te podobno jakiś elf czy też półelf żgnął sztyletem i zabił Vizimira, redańskiego króla. Rozwścieczeni ludzie wzięli się więc ostro za Wiewiórki. Wrzało wszędzie niby w kotle elfia krew płynęła rzeką…
Ha, pomyślała Milva, może i prawda to, co kapłani bają, że koniec świata i dzień sądu bliski? Świat w ogniu, człowiek nie tylko elfowi, ale i człowiekowi wilkiem, brat na brata nóż podnosi… A Wiedźmin do polityki się miesza — i do rebelii staje. Wiedźmin, któren przecie tylko od tego jest, by świat przemierzać i szkodzące ludziom monstra ubijać! Jak świat światem, nigdy Wiedźmin żaden ni do polityki, ni do wojaczki wciągać się nie dawał. Toć nawet taka bajka jest, o głupim królu, co przetakiem wodę nosił, zająca chciał gońcem, a wiedźmina wojewodą uczynić. A tu masz, Wiedźmin w rokoszu przeciw królom poszczerbiony, w Brokilonie przed karą kryć się musi. Iście, koniec świata!
— Witaj, Mario.
Drgnęła. Oparta o sosnę niewysoka driada miała oczy i włosy w kolorze srebra. Zachodzące słońce otaczało aureolą jej głowę na tle pstrokatej ściany lasu. Milva uklękła na jedno kolano, nisko skłoniła głowę:
— Bądź pozdrowiona. Pani Eithne.
— Władczyni Brokilonu zatknęła za łykowy pasek złoty nożyk o kształcie sierpa.
— Wstań — powiedziała. - Przejdźmy się. Chcę z tobą porozmawiać.
Długo szły razem przez pełen cieni las, mała srebrnowłosa driada i wysoka płowowłosa dziewczyna. Żadna nie przerywała milczenia.
— Dawno nie zaglądałaś do Duen Canell, Mario.
— Czasu nie stało. Pani Eithne. Do Duen Canell daleka od Wstążki droga, a ja… Przecież wiesz.
— Wiem. Zmęczona jesteś?
— Elfy potrzebują pomocy. Z twego rozkazu im przedy pomagam.
— Na moją prośbę.
— Iście. Na prośbę.
— Mam jeszcze jedną.
— Takem myślała. Wiedźmin?
— Pomóż mu.
Milva zatrzymała się i odwróciła, ostrym ruchem złamała zawadzającą gałązkę wiciokrzewu, obróciła ją w palcach, cisnęła na ziemię.
— Od pół roku — powiedziała cicho, patrząc w srebrzyste oczy driady — głowę w hazard stawię, elfów z rozgromionych komand przeprowadzam do Brokilonu… Gdy wypoczną i z ran się wyleczą, nazad ich wywodzę… Mało tego? Nie dość uczyniłam? Co nów na szlak ciemną nocą ruszam… Słońca się już lękam jak nietoperz albo puszczyk jaki…
— Nikt nie zna leśnych ścieżek lepiej od ciebie.
— W kniei nie dowiem się niczego. Wiedźmin ponoć chce, bym wieści zbierała, między ludzi pojechała. To rebeliant, na jego imię mają an'givare wyostrzone uszy. Mnie samej też nijak w miastach się pokazywać. A jak mnie kto rozpozna? Pamięć o tamtym żywa jeszcze, nie przyschła jeszcze tamta krew… Bo dużo było wtedy krwi. Pani Eithne.
— Niemało — srebrne oczy starej driady były obce, zimne, nieprzeniknione. - Niemało, prawda to.
— Jeśli mnie rozpoznają, na pal nawleką.
— Jesteś rozważna. Jesteś ostrożna i czujna.
— By wieści, o które Wiedźmin prosi, pozbierać, trza się czujności wyzbyć. Trza pytać. A teraz ciekawość niebezpiecznie objawiać. Jeśli mię pochwycą…
— Masz kontakty.
— Umęczą. Zakatują. Albo zgnoją w Drakenborgu…
— A wobec mnie masz dług.
Milva odwróciła głowę, zagryzła wargi.
— Ano, mam — powiedziała gorzko. - Nie zapomnieć mi o tym.
Przymknęła oczy, twarz skurczyła się jej nagle, usta drgnęły, zęby zwarły się silnie. Pod powiekami blado zaświeciło wspomnienie, upiornym, księżycowym blaskiem tamtej nocy. Wrócił nagle ból w kostce, ucapionej rzemienną pętlą pułapki, ból w stawach, dartych szarpnięciem. W uszach rozbrzmiał szum liści prostującego się gwałtownie drzewa… Krzyk, jęk, dzika, szaleńcza, przerażona miotanina i ohydne uczucie strachu, który spłynął na nią, gdy zrozumiała, że nie uwolni się… Krzyk i strach, skrzyp liny, rozfalowane cienie, rozkołysana, nienaturalna, odwrócona ziemia, odwrócone niebo, drzewa o odwróconych wierzchołkach, ból, krew tętniąca w skroniach…
A o świcie driady, dookoła, wianuszkiem… Daleki srebrzysty śmiech… Kukiełka na sznurku! Huśtaj się, huśtaj, pacyneczko, główeczką do dołu… I jej własny, lecz obcy, rzężący krzyk. A potem ciemność.
— Iście, mam dług — powtórzyła przez ściśnięte zęby. - Iście, bom przecie wisielec odcięty z powroza. Póki życia, widzę, nie spłacić mi tego długu.
— Każdy ma jakiś dług — powiedziała Eithne. - Takie jest życie, Mario Barring. Długi i wierzytelności, zobowiązania, wdzięczność, zapłata… Uczynić coś dla kogoś. A może dla siebie? Bo tak naprawdę, to zawsze płacimy sobie, nie komuś. Każdy zaciągnięty dług spłacamy sobie. W każdej z nas tkwi wierzyciel i dłużnik zarazem. Rzecz w tym, by zgodził się w nas ten rachunek. Przychodzimy na świat jako odrobina danego nam życia, potem wciąż zaciągamy i spłacamy długi. Sobie. Dla siebie. Po to, by w końcu rachunek się zgodził.
— Bliski jest ci ten człek, Pani Eithne? Ten… Wiedźmin?
— Bliski. Choć sam o tym nie wie. Wróć do Col Serrai, Mario Barring. Idź do niego. I zrób to, o co cię poprosi.