Выбрать главу

— Nie. Ona zdrowa. Chorzy w ostatniej chacie leżą, jej swaki. A wielu już pomarło, mówiła. Aj, aj, Zoltan, wiatr ku nam zawiewał!

— Dość będzie tego szczękania zębami — powiedziała Milva, opuszczając łuk. - Jeśliście zarażonych nie tykali, nic wam nie będzie, strachu nie ma. Jeśli to zaiste prawda, z tą ospą. Mogła ino chcieć was dziewka wypłoszyć.

— Nie — zaprzeczył Yazon, wciąż dygocząc. - Za klecią dół był… W nim trupy. Dziewucha nie ma sił pomarłych grzebać, więc do dołu wrzuca…

— No — Zoltan pociągnął nosem. - To i masz owsiankę, Jaskier. Ale mnie jakoś przeszedł na nią smak. Zabierajmy się stąd, żywo.

Od zabudowań rozszczekał się pies.

— Kryć się — syknął Wiedźmin, klękając.

Z przesieki po przeciwnej stronie polany wypadła grapa jeźdźców, gwiżdżąc i hałłakując galopem otoczyła zabudowania, potem wdarła się na podwórze. Jeźdźcy byli zbrojni, ale nie nosili judnolitych barw. Wręcz przeciwnie, ustrojeni byli pstrokato i nieparządnie, także ich rynsztunek sprawiał wrażenie skompletowanego przypadkowo. I nie w cekhauzie, lecz na pobojowisku.

— Trzynastu — policzył szybko Percival Schuttenbaeh.

— Co to za jedni?

— Ani Nilfgaard, ani inni regularni — ocenił Zoltan. - Ani Scoia'tael. Widzi mi się, wolentarze. Luźna kopa.

— Albo maruderzy.

Konni wrzeszczeli, hasali po podwórzu. Pies dostał trzonkiem oszczepu i uciekł. Dziewczyna z warkoczami wyskoczyła na próg, krzyknęła. Ale tym razem ostrzeżenie nie podziałało albo nie potraktowano go poważnie. Jeden z jeźdźców podgalopował, chwycił dziewczynę za warkocz, ściągnął z progu, powlókł przez kałużę. Inni zeskoczyli z koni, pomogli, wywlekli dziewczynę na koniec podwórza, obdarli z giezła i zwalili na stertę przegniłej demy. Dziewka broniła się zacięcie, ale nie miała szans. Tylko jeden maruder nie dołączył do uciechy, pilnował koni uwiązanych do płotu. Dziewczyna krzyknęła przeciągle przeszywająco. Potem krótko, boleśnie. A potem już już nie słyszeli.

— Wojownicy! — Milva zerwała się. - Bohaterowie, kurwa ich mać!

— Ospy się nie boją — pokręcił głową Yazon Varda.

— Strach — zamamrotał Jaskier — to rzecz ludzka. W nich nie zostało już niczego ludzkiego.

— Kromie flaków — wychrypiała Milva, pieczołowicie osadzając strzałę na cięciwie. - Które im zaraz podziurawię, hultajom.

— Trzynastu — powiedział znacząco Zoltan Chivay. - I mają konie. Sięgniesz jednego albo dwóch, reszta nas osaczy. Poza tym, to może być podjazd. Diabeł wie, jaka siła ciągnie za nimi.

— Mam się spokojnie przyglądać?

— Nie — Geralt poprawił miecz na plecach i opaskę na włosach. - Mam dość przyglądania się. Mam serdecznie dość bezczynności. Ale oni nie powinni się rozproszyć. Widzisz tego, który trzyma konie? Gdy tam dojdę, ściągnij go z kulbaki. Jeśli ci się da, to jeszcze z jednego. Ale dopiero gdy dojdę.

— Zostanie jedenastu — łuczniczka odwróciła się.

— Umiem liczyć.

— Zostaje jeszcze ospa — mruknął Zoltan Chiyay. - Pójdziesz tam, przywleczesz zarazę… Do czarta, wiedźminie! Narażasz nas wszystkich dla… Psiakrew, to nie jest ta dziewczyna, której szukasz!

— Zamknij się, Zoltan. Wracajcie do wozu, skryjcie się w lesie.

— Idę z tobą — oświadczyła chrapliwie Milva.

— Nie. Osłaniaj mnie z daleka, w ten sposób skuteczniej mi pomożesz.

— A ja? — spytał Jaskier. - Co ja mam robić?

— To, co zwykle. Nic.

— Tyś oszalał… - warknął Zoltan. - Sam na taką kupę… Co z tobą? Bohatera chcesz odgrywać, wybawiciela dziewic?

— Zamknij się.

— A niech cię diabli! Zaczekaj. Zostaw twój miecz. Dużo ich, lepiej, byś nie musiał poprawiać cięć. Weź mój sihill. Nim wystarczy ciąć raz.

Wiedźmin przyjął broń krasnoluda bez wahania i bez słowa. Jeszcze raz wskazał Milvie marudera pilnującego koni. A potem przeskoczył przez karcze i szybkim krokiem ruszył ku chałupom.

Słońce świeciło. Pasikoniki pryskały spod nóg. Strzegący koni zauważył go, wyciągnął oszczep z tułri przy siodle. Miał bardzo długie, zmierzwione włosy, spadające na porwaną, poreperowaną zardzewiałym drutem kolczugę. Nosił nowiutkie, niedawno widać zrabowane buty z błyszczącymi klamerkami.

Wartownik krzyknął, wtedy zza płotu wyszedł drugi maruder. Ten niósł pas z mieczem na szyi i właśnie dopinał portki. Geralt był już całkiem blisko. Od sterty słomy słyszał rechot zabawiających się z dziewczyną. Oddychał głęboko, a każdy oddech wzmagał w nim żądzę mordu. Mógł się uspokoić, ale nie chciał. Chciał mieć trochę przyjemności.

— A tyś kto? Stój! — krzyknął długowłosy, ważąc oszczep w dłoni. - Czego tu chcesz?

— Mam dosyć przyglądania się.

— Czegoooo?

— Czy imię Ciri mówi ci coś?

— Ja ci…

Więcej maruder nie zdążył powiedzieć. Szaropióra strzała trafiła go w środek piersi i zrzuciła z kulbaki. Nim runął na ziemię, Geralt już słyszał szum lotek drugiej strzały. Drugi żołdak dostał grotem w brzuch, nisko, między dłonie trzymające rozporek. Zawył jak zwierzę, zgiął się wpół i poleciał plecami na płot, obalając i łamiąc żerdzie.

Nim pozostali zdążyli opamiętać się i chwycić za broń, Wiedźmin już był wśród nich. Krasnoludzki miecz zamigotał i zaśpiewał, w śpiewie leciutkiej jak piórko i ostrej jak brzytwa stali była dzika żądza krwi. Cięte ciała niemal nie stawiały oporu. Krew trysnęła mu na twarz, nie miał czasu jej obetrzeć.

Jeśli nawet maruderzy myśleli o walce, widok padających trupów i sikającej strumieniami posoki skutecznie ich zniechęcił. Jeden miał spodnie opuszczane do kolan, nie zdążył nawet ich podciągnąć, dostał w tętnicę szyjną i runął na wznak, śmiesznie kołysząc wciąż nie zaspokojoną męskością. Drugi, zupełny gołowąs, zasłonił głowę obu rękoma, a sihill przeciął obie, w nadgarstkach. Pozostali pierzchnęli, rozbiegli się w różne strony. Wiedźmin ścigał ich, przeklinając w duchu ból, który znowu zatętnił mu w kolanie. Miał nadzieję, że noga nie odmówi posłuszeństwa.

Dwóch zdołał przyprzeć do płotu, ci spróbowali się bronić, zastawiać mieczami. Paraliżowani grozą, robili to niemrawo. Twarz wiedźmina znowu obryzgała krew z ciętych krasnoludzką klingą arterii. Ale pozostali wykorzystali czas, zdołali zbiec, już wskakiwali na konie. Jeden natychmiast spadł, ugodzony strzałą, trzepocząc i podrygując jak wyrzucona z sieci ryba. Dwaj poderwali konie do galopu. Ale uciec zdołał tylko jeden, bo na placu boju zjawił się nagle Zoltan Chivay. Krasnolud zawinął toporkiem i cisnął nim, trafiając jednego z umykających w środek pleców. Maruder zaryczał, wyleciał z siodła, fikając nogami. Ostatni przywarł do końskiego karku, przesadził wypełniony trupami dół i pocwałował w stronę przesieki.

— Milva! — krzyknęli jednocześnie Wiedźmin i krasnolud.

Łuczniczka już biegła ku nim, teraz zatrzymała się, zamarła w rozkroku. Opuściła napięty łuk i zaczęła go powoli podnosić, coraz wyżej i wyżej. Nie usłyszeli szczęku cięciwy, Milva też nie zmieniła pozycji, nie drgnęła nawet. Strzałę zobaczyli dopiero wtedy, gdy załamała lot i pomknęła w dół. Jeździec zwisł z konia, z ramienia sterczała mu opierzona brzechwa. Ale nie spadł. Wyprostował się i krzykiem popędził wierzchowca do ostrzejszego galopu.

— Ależ łuk — stęknął w podziwie Zołtan Chivay. - Ależ strzał!

— Do dupy z takim strzałem — Wiedźmin otarł krew z twarzy. - Sukinsyn uciekł i sprowadzi kamratów.