Выбрать главу

Ostrożnie weszli między kurhany, starając się nie szeleścić w chwastach, sięgających Geraltowi powyżej kolan, a krasnoludowi i gnomowi do pasa. Zbliżając się do dolmenu, który wskazał Percival, rozdzielili się sprytnie, odcinając ghulowi możliwe drogi ucieczki. Ale strategia okazała się daremną. Geralt wiedział, że tak będzie — jego wiedźmiński medalion nie drgnął nawet, nie zasygnalizował niczego.

— Nikogo tu nie ma — stwierdził fakt Zoltan, rozglądając się. - Ni żywego ducha. To było jednak przywidzenie, Percival. Fałszywy alarm. Napędziłeś nam niepotrzebnie stracha, zaprawdę, godzien za to jesteś kopniaka w rzyć.

— Widziałem! — zaperzył się gnom. - Widziałem, jak między kamieniami przeskakiwał! Chudy był, czarny jak poborca podatków…

— Milcz, gnomie głupi, bo jak cię…

— Co to za dziwny zapach? — spytał nagle Geralt. - Nie czujecie?

— W rzeczy samej — krasnolud powęszył jak wyżeł. - Dziwnie śmierdzi.

— Zioła — Percival pociągnął swym wrażliwym, długim na dwa cale nosem. - Piołun, bazylia, szałwia, anyżek… Cynamon? Ki diabeł?

— Czym śmierdzą ghule, Geralt?

— Trupem — Wiedźmin rozejrzał się bystro, szukając śladów wśród traw, potem kilkoma szybkimi krokami wrócił do zapadniętego dolmenu i lekko postukał płazem miecza o kamień.

— Wyłaź — powiedział przez zaciśnięte zęby. - Wiem, że tam jesteś. Żywo albo pchnę w dziurę żelazem.

Z doskonale zamaskowanej jamy pod głazami rozległ się cichy chrobot.

— Wyłaź — powtórzył Geralt. - Niczego ci nie zrobimy.

— Włos ci z głowy nie spadnie — zapewnił słodko Zoltan, wznosząc nad dziurą sihill i groźnie przewracając oczami. - Wychodź śmiało!

Geralt pokręcił głową i zdecydowanym gestem nakazał mu odstąpić. Z dziury pod dolmenem zachrobotalo ponownie i ostro powiało ziołowo-korzennym zapachem. Po chwili ujrzeli szpakowatą głowę, a potem twarz ozdobioną szlachetnie garbatym nosem, należącą bynajmniej nie do ghula, lecz do szczupłego mężczyzny w średnim wieku. Percival nie mylił się. Mężczyzna w samej rzeczy przypominał nieco poborcę podatków.

— Mogę wyjść bez obawy? — spytał, unosząc na Geralta czarne oczy pod lekko siwymi brwiami.

— Możesz.

Mężczyna wygramolił się z dziury, otrzepał czarną szatę, przewiązaną w pasie czymś w rodzaju fartucha, poprawił płócienną torbę, powodując kolejną falę ziołowych zapachów.

— Proponuję, by schowali panowie broń — oświadczył spokojnym głosem, wodząc oczami po otaczających go wędrowcach. - Nie będzie potrzebna. Ja, jak widzicie, żadnego oręża nie noszę. Nigdy nie noszę. Nie mam również przy sobie niczego, co można by nazwać godziwym łupem. Zwę się Emiel Regis. Pochodzę z Dillingen. Jestem cyrulikiem.

— W istocie — skrzywił się lekko Zoltan Chivay. - Cyrulik, alchemik lub zielarz. Bez obrazy, mołściewy, ale zdrowo jedzie od was apteką.

Emiel Regis uśmiechnął się dziwnie, zaciśniętymi wargami, przepraszająco rozłożył ręce.

— Zapach was zdradził, panie cyruliku — powiedział Geralt, chowając miecz do pochwy. - Mieliście jakieś szczególne powody, by się przed nami kryć?

— Szczególne? — mężczyzna skierował na niego czarne oczy. - Nie. Ogólne raczej. Przeląkłem się was po prostu. Takie czasy.

— Prawda — przytaknął krasnolud i wskazał kciukiem na rozjaśniającą niebo łunę. - Takie czasy. Miarkuję, żeście uciekinier, tak jak i my. Ciekawe jednakowoż, że choć tak daleko od rodzinnego Dillingen zbieżaliście, samojeden kryjecie się wśród tych kurhanów. No, ale różna ludziom dola wypada, osobliwie w trudnych czasach. Myśmy zlękli się was, wy nas. Strach ma wielkie oczy.

— Z mojej strony — podający się za Emiela Regisa mężczyzna nie spuszczał z nich wzroku — nic wam nie grozi. Mam nadzieję, że mogę liczyć na wzajemność?

— Cóż to — Zoltan wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Za rozbójników nas macie, czy jak? My, panie cyruliku, też jesteśmy uciekinierzy. Zmierzamy w kierunku granicy temerskiej. Jeśli chcecie, możecie się przyłączyć. W kupie raźniej i bezpieczniej niż w pojedynkę, a nam medyk może się przydać. Prowadzimy kobiety i dzieci. Czy wśród tych śmierdzących driakwi, które, jak czuję, macie przy sobie, znajdzie się lek na obtarte nogi?

— Coś się znajdzie — powiedział cicho cyrulik. - Rad okażę pomoc. Jeśli zaś chodzi o wspólne wędrowanie. Dziękuję za propozycję, ale ja nie jestem uciekinierem, panowie. Nie uciekłem z Dillingen przed wojną. Ja tutaj mieszkam.

— Że jak? — zmarszczył brwi krasnolud, cofając się o krok. - Mieszkacie tu? Tu, na cmentarzysku?

— Na cmentarzysku? Nie. Mam chatę niedaleko stąd. Oprócz domu i sklepu w Dillingen, ma się rozumieć. Ale tutaj spędzam lato, co roku, od czerwca do września, od Sobótki do ekwinokcjum. Zbieram lecznicze zioła i korzenie, z części na miejscu destyluję leki i eliksiry…

— Ale o wojnie wiecie — stwierdził, nie zapytał Geralt — pomimo pustelniczej samotności z dala od świata i ludzi. Od kogo?

— Od uciekinierów, którzy tędy ciągnęli. Niecałe dwie mile stąd, nad rzeką Chotlą, jest wielki obóz. Zgrupowało się tam dobre parę setek zbiegów, wieśniaków z Brugge i Sodden.

— A wojska temerskie? — zaciekawił się Zoltan. - Ruszyły się?

— Nic mi o tym nie wiadomo.

Krasnolud zaklął, potem łypnął na cyrulika.

— Tak tedy mieszkacie tu sobie, panie Regis — powiedział przeciągle. - Nocami zaś spacerujecie wśród grobów. Nie strach wam?

— Czego miałbym się lękać?

— Ten oto jegomość — Zoltan wskazał na Geralta — jest wiedźminem. Widział niedawno ślady ghuli. Trupojadów, rozumiecie? A nie trzeba być wiedźminem, by wiedzieć, że ghule trzymają się cmentarzy.

— Wiedźmin — cyrulik spojrzał na Geralta z wyraźnym zainteresowaniem. - Zabójca potworów. No, no. Ciekawe. Nie wyjaśniliście towarzyszom, panie wiedźminie, że ta nekropolia liczy sobie ponad pół tysiąca lat? Ghule nie przebierają w jedzeniu, ale nie gryzą pięćsetletnich kości. Nie ma ich tutaj.

— Absolutnie mnie to nie martwi — rzekł Zoltan Chivay, rozglądając się. - No, panie medyku, pozwólcie do naszego obozowiska. Mamy zimną koninę, przecie nie pogardzicie?

Regis patrzył na niego długo.

— Dziękuję — powiedział wreszcie. - Mam jednak lepszy pomysł. Zapraszam do mnie. Moje letnie domostwo to wprawdzie szałas raczej niż chata, i to maleńki, nocować i tak przyjdzie wam pod księżycem. Ale jest przy chacie źródlana woda. I palenisko, na którym można odgrzać koninę.

— Skorzystamy z chęcią — ukłonił się krasnolud. - Może i nie ma tu ghuli, ale i tak myśl o nocy na tym cmentarzu nieszczególnie mnie nastraja. Chodźmy, poznacie resztę naszej kompanii.

Gdy podchodzili do obozowiska, konie zaparskały, uderzyły kopytami o grunt.

— Stańcie nieco pod wiatr, panie Regis — Zoltan Chivay obrzucił medyka wymownym spojrzeniem. - Zapach szałwii płoszy wierzchowce, a mnie, wstyd przyznać, przykro kojarzy się z wyrywaniem zębów.

*****

— Geralt — mruknął Zoltan, gdy tylko Emiel Begis znikł za płachtą przesłaniającą wejście do chaty. - Miejmy oczy otwarte. Ten śmierdzący zielarz niezbyt mi się podoba.

— Jakiś konkretny powód?

— Nie podobają mi się ludzie spędzający lato opodal cmentarzy, i to cmentarzy bardzo odległych od miejsc zamieszkania. Czyżby w milszych okolicach nie rosły zioła? Ten cały Regis patrzy mi na rabusia grobów. Cyrulicy, alchemicy i im podobni wykopują na zamkach trupy, by później wyczyniać z nimi różne ekskrementy.