W kotlince zachrzęścił chrust, trzasnęła gałązka. Zabrzmiało głośne i gniewne «czek-czek» sroki, zięby zerwały się do lotu, migając białymi sterówkami. Milva wstrzymała oddech. Nareszcie.
Czek-czek, zawołała sroka. Czek-czek-czek. Znowu trzasnęła gałązka.
Milva poprawiła wysłużony, wytarty do połysku skórzany ochraniacz na lewym przedramieniu, ułożyła kiść ręki w przymocowanej do majdanu pętli. Z płaskiego kołczanu na udzie wyjęła strzałę. Odruchowo, z nawyku. sprawdziła stan brzeszczotów grotu i opierzenie. Kupowała brzechwy na jarmarkach — wybierając średnio jedną z dziesięciu, które jej oferowano — ale zawsze opierzała je sama. Większość dostępnych w handlu gotowych strzał. miała lotki za krótkie i ustawione prosto wzdłuż brzechwy, a Milva używała wyłącznie strzał opierzonych spiralnie, lotkami nie krótszymi niż pięć cali.
Nałożyła strzałę na cięciwę i wpatrzyła się w wylot kotlinki, w zieleniejącą między pniami plamę berberysu, ciężkiego gronami czerwonych jagód.
Zięby nie odleciały daleko, wznowiły dzwonienito.
Chodź, kózko, pomyślała Milva, unosząc i napinając łuk. Chodź. Jestem gotowa.
Ale sarny poszły parowem, w kierunku bagienka i źródeł zasilających wpadające do Wstążki strumyki. Z kotliny wyszedł koziołek. Ładny, na oko ponad czterdziestofuntowy. Uniósł głowę, zastrzygł uszami, potem odwrócił się ku krzakom, skubnął listki.
Stał korzystnie — tyłem. Gdyby nie pień zasłaniający cel, Milva strzelałaby bez zastanowienia. Nawet trafiając w brzuch, grot przeszyłby go i dosięgnął serca, wątroby lub płuc. Trafiając w udziec, rozwaliłby arterię, zwierzę również musiałoby paść w krótkim czasie. Czekała, nie zwalniając cięciwy.
Kozioł znowu uniósł głowę, postąpił krok, wyszedł zza pnia — i nagle odwrócił się lekko przodem. Milva, utrzymując strzałę w pełnym naciągu, zaklęła w myśli. Strzał od przodu był niepewny — miast w płuco, grot mógł ugodzić w brzuch. Czekała, wstrzymując oddech, wyczuwając słony smak cięciwy kącikiem ust. To była jeszcze jedna wielka, wręcz nieoceniona zaleta jej łuku — gdyby używała broni cięższej lub wykonanej mniej starannie, nie zdołałaby tak długo trzymać jej w napięciu, nie ryzykując zmęczenia ręki i obniżonej precyzji strzału.
Szczęściem, kozioł pochylił głowę, skubnął wystane z mchu trawy i obrócił się bokiem. Milva odetchnęła spokojnie, wymierzyła na komorę i delikatnie wypuściła cięciwę z palców.
Nie usłyszała jednak oczekiwanego trzasku łamanego przez grot żebra. Kozioł natomiast wyskoczył w górę, wierzgnął i znikł przy wtórze chrupu suchych gałęzi i szumu potrącanych liści.
Przez kilka uderzeń serca Milva stała nieruchomo, skamieniała niby marmurowy posąg leśnej boginki. Dopiero wówczas, gdy wszelkie odgłosy ucichły, odjęła prawą dłoń od policzka i opuściła łuk. Odnotowawszy w pamięci trasę ucieczki zwierza, usiadła spokojnie, oparła plecy o pień. Była doświadczoną łowczynią, kłusowała w pańskich lasach od dziecka, pierwszą sarnę położyła mając jedenaście lat, pierwszego rogacza czternastaka — na niebywale szczęśliwą łowiecką wróżbę — w dniu swych czternastych urodzin. A doświadczenie uczyło, że z pogonią za strzelonym zwierzem nigdy nie należało się spieszyć. Jeśli trafiła dobrze, kozioł musiał paść nie dalej niż dwieście kroków od wylotu kotlinki. Jeśli trafiła gorzej — a w zasadzie nie dopuszczała takiej możliwości — pośpiech mógł tylko sprawę pogorszyć. Źle strzelony ranny zwierz, nie niepokojony, po panicznej ucieczce zwolni i będzie szedł. Ścigany i płoszony zwierz będzie gnał na złamanie karku i nie zwolni aż za siódmą górą.
Miała więc co najmniej pół godziny. Wsadziła w zęby wyrwane źdźbło trawy i zamyśliła się znowu. Wspominała.
Gdy po dwunastu dniach wróciła do Brokilonu, Wiedźmin już chodził. Utykał lekko i nieznacznie zaciągał biodrem, ale chodził. Milva nie zdziwiła się — wiedziała o cudownych właściwościach leczniczych leśnej wody i zielska, zwanego conynhaelą. Znała też umiejętności Aglai's, nie raz była świadkiem błyskawicznego wręcz uzdrawiania rannych driad. A pogłoski o niebywałej odporności i wytrzymałości wiedźminów też nie były widać wyssane z palca.
Nie poszła do Col Serrai zaraz po przybyciu, choć driady napomykały, że Gwynbleidd niecierpliwie wyglądał jej powrotu. Zwlekała celowo, wciąż była niezadowolona ze zleconej jej misji i chciała to zademonstrować. Odprowadziła do obozu elfy z przyprowadzonego komanda Wiewiórek. Rozwlekle zdała relację o wydarzeniach w drodze, ostrzegła driady przed szykowaną przez ludzi blokadą granicy na Wstążce. Dopiero gdy napomniano ją po raz trzeci, Milva wykąpała się, przebrała i poszła do wiedźmina.
Czekał na nią na skraju polany, tam, gdzie rosły cedry. Przechadzał się, od czasu do czasu przysiadał, prostował się sprężyście. Widać Aglai's zaleciła mu ćwiczenia.
— Jakie wieści? — spytał zaraz po powitaniu. Chłód w jego głosie nie zmylił jej.
— Wojna chyba ku końcowi się ma — odrzekła, wzruszając ramionami. - Nilfgaard, powiadają, srodze Lyrię i Aedirn pogromił. Verden się poddało, a król Temerii ułożył się z niligaardzkim cesarzem. A elfy w Dolinie Kwiatów własne królestwo założyły. Wszelako Scoia'tael z Temerii i Redanii nie powędrowaly tam. Biją się nadal…
— Nie o to mi szło.
— Nie? — udała zdziwienie. - A, prawda. Tak, zawadziłam o Dorian, jakeś prosił, choć przyszło szmat drogi nadłożyć. A niebezpieczne nynie gościńce…
Urwała, przeciągnęła się. Tym razem nie ponaglał jej.
— Czy ów Codringher — spytała wreszcie — którego kazałeś mi odwiedzić, był twoim przyjacielem?
Twarz wiedźmina nie drgnęła, ale Milva wiedziała, że zrozumiał z miejsca.
— Nie. Nie był.
— To dobrze — kontynuowała swobodnie. - Bo nie ma go już wśród żyjących. Spłonął razem ze swą sadybą, został aby komin i pół frontowej ściany. Całe Dorian huczy od plotek. Jedni gadają, że ów Codringher uprawiał czarnoksięstwo i jady warzył, że z diabłem miał pakt, więc czarci ogień go pochłonął. Drudzy mówią, że wsunął nos i palce do niewłaściwej szpary, jako to miał we zwyczaju czynić. A komuś to nie w smak było, więc go zwyczajnie utrupił i podłożył ogień, by zatrzeć ślady. A ty jak myślisz?
Nie doczekała się ani odpowiedzi, ani emocji na poszarzałej twarzy. Kontynuowała więc, nie rezygnując ze złośliwego i aroganckiego tonu.
— Ciekawe jest, że ów pożar i zgon owego Codringhera w pierwszy lipcowy nów miesiączka się zdarzyły, dokładnie jako i tumult na ostrowie Thanedd. Wypisz wymaluj, jakby kto się domyślał, że właśnie Codringher coś o ruchawce wie i że o detale będzie pytany. Jakby kto chciał mu zawczasu gębę na wieki zasznurować, jęzor oniemić. Co na to powiesz? Ha, widzę, nic nie powiesz. Małomównyś, tedy ja ci powiem: niebezpieczne są te twoje dzieła, te twoje przeszpiegi i wypytywania. Może ktoś oprócz Codringherowej również inne gęby i uszy chcieć zamknąć.
Tak sobie myślę.
— Wybacz mi — powiedział po chwili. - Masz rację. Naraziłem cię. To było zbyt niebezpieczne zadanie dla…
— Dla niewiasty, tak? — szarpnęła głową, ostrym ruchem odrzuciła z ramienia wciąż jeszcze mokre włosy. - Toś chciał powiedzieć? Galant się znalazł! Zakarbuj sobie, że choć do sikania kucać muszę, moja kapota wilkiem, nie zającem podszyta! Tchórza mi nie zadawaj, bo mnie nie znasz!
— Znam — powiedział cicho i spokojnie, nie reagując na jej złość i podniesiony głos. - Jesteś Milva. Przeprowadzasz do Brokilonu Wiewiórki, przedzierając się przez obławy. Znane jest mi twoje męstwo. Ale ja lekkomyślnie i samolubnie naraziłem cię…