— Byleby nas do cechów przypuścili — Percival otarł nos rękawem.
— W końcu kiedyś dopuszczą — rzekł z przekonaniem krasnolud. - A nie, to będziemy partaczyć albo założymy własne cechy, niech zadecyduje zdrowa konkurencja.
— A jednak w Mahakamie jest bezpieczniej niż w miastach — zauważył Regis. - Miasta mogą w każdej chwili pójść z dymem. Rozumniej byłoby przeczekać wojnę w górach.
— Komu wola, niech tam idzie — Zoltan naczerpał z cebra. - Mnie milsza swoboda, a w Mahakamie jej nie uświadczysz. Nie wyobrażacie sobie, jak wygląda władza starego. On zabrał się ostatnio za regulację spraw, jak to nazywa, społecznych. Dla przykładu: wolno nosić szelki azali nie. Jeść karpia od razu czy czekać, aż się galareta zetnie. Jest li gra na okarynie zgodna z naszą wielowiekową krasnoludzką tradycją azali to zgubny wpływ zgniłej i dekadenckiej kultury ludzi. Po ilu latach pracy można złożyć wniosek o przydział stałej żony. Którą ręką się podcierać. W jakiej odległości od kopalni dozwala się gwizdać. I temu podobne sprawy o żywotnym znaczeniu. Nie, chłopcy, ja nie wracam pod górę Carbon. Nie mam ochoty spędzić życia na przodku w kopalni. Czterdzieści lat na dole, o ile wcześniej nie pierdyknie metan. Ale my już mamy inne plany, co, Percival? Myśmy już sobie zapewnili przyszłość…
— Przyszłość, przyszłość… - gnom wypił menzurkę, smarknął i spojrzał na krasnoluda nieco już zamglonym wzrokiem. - Nie mówmy hop, Zoltan. Bo jeszcze mogą nas złapać, a wtedy nasza przyszłość to stryczek… Albo Drakenborg.
— Zamknij gębę — warknął krasnolud, patrząc na niego groźnie. - Rozgadałeś się!
— Skopolamina — mruknął z cicha Regis.
Gnom bajdurzył. Milva była ponura. Zoltan, zapomniawszy, że już raz to czynił, opowiadał wszystkim o Hoogu, starym grzybie, staroście Mahakamu. Geralt, zapomniawszy, że już raz wysłuchał, słuchał. Regis też słuchał i nawet dodawał komentarze, zupełnie niespeszony tym, że jest jedynym trzeźwym w mocno już pijanym towarzystwie. Jaskier brzdąkał na lutni i śpiewał.
— Idiota — skomentowała Milva. Jaskier nie przejął się.
— Puchar… — bełkotał Percival Schuttenbach. - Kielich, znaczy… Z jednego kawałka mlecznego opalu wyrżnięty… O, taki wielki. Znalazłem go na szczycie góry Montsalvat. Brzeg miał wysadzany jaspisami, a podstawa była ze złota. Istne cudo…
— Nie dawajcie mu więcej wódki — powiedział Zoltan Chivay.
— Zaraz, zaraz — zaciekawił się Jaskier, również nieco bełkocząc. - Co stało się z tym legendarnym kielichem?
— Wymieniłem go na muła. Potrzebowałem muła, by przewieźć ładunek… Korundy i krystaliczny węgiel. Miałem tego… Eee… Całą kupę… Eeeep… Ładunek, znaczy, ciężki, bez muła ani rusz… Po cholerę mi był ten puchar?
— Korundy? Węgiel?
— No, po waszemu rubiny i diamenty. Bardzo… eeep… przydatne.
— Ja myślę.
— Do świdrów i do pilników. Do łożysk. Miałem tego całą kupę…
— Słyszysz, Geralt? — Zoltan machnął ręką i chociaż siedział, o mało nie przewrócił się od tego machnięcia. - Mały jest, to prędko się urżnął. Kupa diamentów mu się śni. Uważaj, Percival, żeby ci się ten sen nie sprawdził! W połowie. Tej, która nie dotyczy diamentów!
— Sny, sny — zabełkotal znowu Jaskier. - A ty, Geralt? Znowu śniłeś o Ciri? Bo trzeba ci wiedzieć, Regis, że Geralt ma prorocze sny! Ciri to Dziecko Niespodzianka, Geralt związany jest z nią więzami przeznaczenia, dlatego widzi ją w snach. Trzeba ci też wiedzieć, że my do Nilfgaardu jedziemy, aby odebrać naszą Ciri cesarzowi Emhyrowi, który ją porwał. Ale niedoczekanie jego, sukinsyna, bo my ją odbijemy, zanim się obejrzy! Powiedziałbym wam więcej, chłopcy, ale to tajemnica. Straszna, głęboka i mroczna tajemnica… Nikt nie może się o tym dowiedzieć, rozumiecie? Nikt!
— Ja nie nie słyszałem — zapewnił Zoltan, patrząc bezczelnie na wiedźmina. - Chyba skórek wlazł mi do ucha.
— Takie skórki to istna plaga — przyznał Regis, udając, że dłubie w uchu.
— Do Nilfgaardu wędrujemy… — Jaskier oparł się o krasnoluda w celu utrzymania równowagi, co w dużej mierze okazało się błędem. - Jest to, jak powiedziałem, tajemnica. Cel sekretny!
— I w samej rzeczy przemyślnie ukryty — kiwnął głową cyrulik, rzucając okiem na bladego ze złości Geralta. - Analizując kierunek waszego marszu, nawet najbardziej podejrzliwy osobnik nie domyśli się celu wędrówki.
— Milva, co ci jest?
— Nie odzywaj się do mnie, pijany głupku.
— Hej ona płacze! Hej, patrzcie…
— Idź do biesa, mówię! - łuczniczka otarła łzy. - Bo cię między oczy zdzielę, wierszokleto ty chędożony… Dawaj szklenicę, Zoltan…
— Gdzieś się zapodziała… — wybełkotał krasnolud. - O, jest. Dzięki, cyruliku… A gdzie, u diabła, jest Schuttenbach?
— Wyszedł. Jakiś czas temu. Jaskier, przypominam, obiecałeś opowiedzieć mi historię o Dziecku Niespodziance.
— Zaraz. Zaraz, Regis. Tylko sobie łyknę… I wszystko o opowiem… O Ciri, o wiedźminie… Z detalami…
— Na pohybel skurwysynom!
— Cichajże, krasnoludzie! Dzieciaka przed chałupą pobudzisz!
— Nie złość się, łuczniczko. Masz, napij się.
— Eeeech — Jaskier potoczył po szałasie lekko błędnym wzrokiem. - Żeby mnie tak teraz zobaczyła hrabina de Lettenhove…
— Kto?
— Nieważne. Cholera, ten bimber faktycznie rozwiązuje język… Geralt, nalać ci jeszcze? Geralt!
— Daj mu pokój — powiedziała Milva. - Niech śni.
Stojąca na skraju wsi stodoła dudniła muzyką, muzyka dopadła ich, zanim jeszcze podjechali, wypełniła podnieceniem. Mimo woli zaczęli kołysać się w siodłach idących stępa koni, najpierw w rytm głuchego huku bębna i basetli, potem, gdy byli bliżej, w takt melodii wyśpiewywanej przez gęśle i piszczałki. Noc była zimna, księżyc lśnił w pełni, w jego poświacie szopa, rozjarzona bijącym przez szpary w deskach światłem, wyglądała jak bajeczny, czarodziejski zamek.
Z wrót szopy bił gwar i blask, migotliwy od cieni pląsających par.
Gdy weszli, muzyka ścichła natychmiast, rozpłynęła się w przeciągłym, fałszywym akordzie. Roztańczeni i spoceni wieśniacy rozstąpili się, schodząc z klepiska, skupili przy ścianach i słupach. Ciri, idąca obok Mistle, widziała rozszerzone strachem oczy dziewczyn, zauważała twarde, zawzięte, gotowe na wszystko spojrzenia mężczyzn i chłopaków. Słyszała rosnący szept i pomruk, głośniejszy niż powściągliwe buczenie dud, niż owadzie brzęczenie skrzypek i gęśli. Szept. Szczury… Szczury… Rozbójniki…
— Bez lęku — powiedział głośno Giselher, rzucając oniemiałym muzykantom nabity i brzęczący mieszek. - Przyjechaliśmy się bawić. Festyn jest dla wszystkich, nieprawdaż?
— Gdzie tu jest piwo? — Kayleigh potrząsnął sakiewką. - I gdzie tu jest gościnność?
— I dlaczego tak tu cicho? — Iskra rozejrzała się dookoła. - Jechaliśmy tu z gór na zabawę. Nie na stypę!
Któryś z wieśniaków przełamał wreszcie wahanie, podszedł do Giselhera z ociekającym pianą gliniakiem. Giselher przyjął z ukłonem, wypił, grzecznie i obyczajnie podziękował. Kilku chłopów krzyknęło ochoczo. Ale reszta milczała.
— Ej, kumotrzy — zawołała znowu Iskra. - Ochota do tańca bierze, ale widzę, że wpierw trzeba was rozruszać!