Najmniej odporną na airaunowy destylat okazała się Milva. Maszerowała z wyraźnym trudem, była spocona, blada i zła jak osa, nie odpowiadała nawet na szczebiotanie dziewuszki z warkoczykami, wiezionej na siodle karosza. Geralt nie próbował więc nawiązać rozmowy, sam również nie był w najlepszym nastroju.
Mgła, a także wyśpiewywane głośnymi, acz nieco przepitymi głosami perypetie żelaznego wilka sprawiły, że na grupkę wieśniaków wpakowali się nagłe i bez ostrzeżenia. Chłopi natomiast słyszeli ich już z daleka i czekali, stojąc nieruchomo wśród zarytych w ziemię monolitów, a ich szare siermięgi znakomicie ich maskowały. Niewiele brakowało, by Zoltan Chivay zdzielił jednego lagą, biorąc go za kamień nagrobny.
— Ohohoho! — krzyknął. - Wybaczcie, ludzie! Nie zauważyłem was. Dobry dzień! Powitać!
Dziesiątka chłopów wymruczała nieskładnym chórem odpowiedź na pozdrowienie, ponuro przypatrując się kompanii. W rękach wieśniacy ściskali łopaty, oskardy i sążniowej długości zaostrzone kołki.
— Witajcie — powtórzył krasnolud. - Zgaduję, żeście z obozu nad Chotlą. Utrafiłem?
Zamiast odpowiedzieć, jeden z chłopów wskazał reszcie konia Milvy.
— Kary — powiedział. - Widzicie?
— Kary — powtórzył drugi i oblizał wargi. - Iście, kary. W sam raz będzie.
— Hę? - Zoltan zauważył spojrzenia i gesty. - No, kary. I co z tego? Przecie to koń, nie żyrafa, dziwować się nie ma czemu. Co tu porabiacie, kumotrzy, na tym cmentarzysku?
— A wy? — chłop obrzucił kompanię niechętnym spojrzeniem. - Co wy tu robicie?
— Kupiliśmy ten teren — krasnolud spojrzał mu prosto w oczy i stuknął lagą o menhir. - I mierzymy krokami, czy nas nie oszukali na akrach.
— A my tu wąpierza tropim!
— Kogo?
— Wąpierza — powtórzył dobitnie najstarszy z chłopów, drapiąc się w czoło pod sztywną od brudu filcową czapką. - Gdzieś tu swe leże mieć musi, przeklętnik. Osinowych kołków nastrugalim, najdziem potępieńca, przebodziem go, coby już nie wstał!
— I wodę święconą mamy w dwojakach, której nam błogosławiony kapłan użyczył! - zawołał ochoczo drugi wieśniak, demonstrując naczynie. - Pokropim krwiopijcę, niech na wieki wieków sczeźnie!
— Ha, ha — powiedział Zoltan Chivay z uśmiechem. - Polowanie, jak widzę, całą gębą, szeroko zakrojone i detalicznie przygotowane. Wampir, mówicie? No, to macie szczęście, dobrzy ludzie. My specjalistę od upiorów w kompanii mamy, wiedź…
Urwał i zaklął z cicha, albowiem Wiedźmin silnie kopnął go w kostkę.
— Kto tego wampira widział? - spytał Geralt, wymownym spojrzeniem nakazując towarzyszom milczenie. - Skąd wiadomo, że właśnie tutaj go należy szukać?
Chłopi poszeptali między sobą.
— Nikt go nie widział — przyznał wreszcie ten w filcowej czapce. - Ani nie słyszał. Jakże jego widzieć, gdy on nocą lata, we ćmie? Jakże jego słyszeć, gdy on na nietoperzych skrzydłach fruwa, bez szmeru i szustu?
— Wąpierza nie widzielim — dodał drugi. - Ale ślady strasznego jego procederu były. Od kiedy miesiąc w pełni, co noc kogoś z naszych morduje upiorzysko. Dwoje już rozdarł, na sztuki poszarpał. Babę jedną i otroka jednego. Zgroza a trwoga! Na szmaty wąpierz nieszczęsnych podarł, całą z żył krew wypił! Tak co nam, bezczynnie trzeciej nocy czekać?
— Kto powiedział, że sprawcą był właśnie wampir, a nie inny drapieżnik? Kto wpadł na to, by buszować po cmentarzysku?
— Świątobliwy kapłan tak rzekł. Uczony i pobożny człek, bogom dzięki, że do naszego obozu popadł. Zrazu zgadł, że to wąpierz nas nachodzi. Za karę, bośmy modłów zaniedbali i świątynnych datków. On nynie w obozie modlitwy odprawia i przegzordyzmy wszelakie, nam zaś nakazał grobowca poszukiwać, w którym, martwieć dzionki przesypia.
— Właśnie tutaj?
— A gdzie grobu wąpierza szukać, jeśli nie na żalniku? A to przecie elfowy żalnik, każde dziecko wie, że elfy to rasa podła i bezbożna, co drugi elf po śmierci potępieńcem zostaje! Wszystko, co złe, przez elfów!
— I balwierzy — poważnie kiwnął głową Zoltan. - Prawda. Każde dziecko wie. Daleko ten obóz, o którym była mowa?
— Oj, niedaleko…
— A nie rzekajcie im za dużo, ojcze Owsiwuju — warknął zarośnięty chłop z włosami po brwi, ten, który już poprzednio objawiał niechęć. - Diasek ich wie, co oni za jedni, podejrzana to jakaś szajka. Nuże, do dzieła. Niechże konia dają, a potem idą w swoją stronę.
— Ano, święta prawda — rzekł starszy wieśniak. - Trza nam dzieło kończyć, bo czas bieży. Dajta konia. Tego karego. Potrzebny nam, by wąpierza odszukać. Zdejm, młódko, dzieciaka z kulbaki.
Milva, która przez cały czas z obojętną miną gapiła się w niebo, popatrzyła na chłopa, a rysy zaostrzyły jej się niebezpiecznie.
— Do mnie mówisz, kmiocie?
— Wżdy do ciebie. Dawaj karego, potrzebny nam.
Milva potarła spocony kark i zacięła zęby, a wyraz jej zmęczonych oczu stał się prawdziwie wilczy.
— O co wam chodzi, ludzie? — Wiedźmin uśmiechnął się, próbując rozładować napiętą sytuację. - Po co wam koń, o którego tak grzecznie prosicie?
— A jakże nam inaczej grób upiora znaleźć? Wżdy wiada, że trza na karym źrebcu żalnik objechać, a u której mogiły źrebiec stanie i ruszyć się z miejsca nie dozwoli, tam wąpierz leży. Wtedy trza go wykopać i osinowym kołkiem przebić. Nie przeciwcie się, bo nam wóz albo przewóz. Musim tego karosza mieć!
— Inna maść — spytał pojednawczo Jaskier, wyciągając ku chłopu wodze Pegaza — nie może być?
— Nijak.
— Tedy bieda wam — powiedziała przez zaciśnięte zęby Milva. - Bo ja konia nie dam.
— Jakże to, nie dasz? Nie baczyłaś, co mówilim, dziewko? Nam mus!
— Wam. A mnie nie.
— Istnieje rozwiązanie polubowne — odezwał się łagodnie Regis. - Jak rozumiem, pani Milva wzdraga się przed oddaniem wierzchowca w cudze ręce…
— Jużci — łuczniczka splunęła siarczyście. - Wzdrygam się na samą myśl.
— Aby więc wilk był syty, a owca cała — kontynuował spokojnie cyrulik — niechajże pani Milva sama wsiądzie na karosza i dokona koniecznego jakoby objazdu nekropolii.
— Nie będę jak głupia po cmentarzu jeździć!
— Wżdy cię nikt nie prosi, dziewko! — krzyknął ten z włosami po brwi. - Do tego trza junaka, chwata, białej głowie w kuchni przy garnkach się krzątać. Dziewka i owszem, może się później przydać, bo przeciw upioru wielce są łzy dziewicze przydatne, jeśli wąpierza pokropić niemi, spłonie jako żagiew. Ale ślozy musi czysta i nie ruchana jeszcze młódka przelać. Nie widzi mi się, żebyś ty taka była, białko. Tegdy ty do niczego niezdatna.
Milva zrobiła szybki krok do przodu i nieuchwytnym ruchem wyrzuciła przed siebie prawą pięść. Trzasnęło, głowa chłopa odskoczyła, przez co zarośnięta szyja i podbródek utworzyły znakomity cel. Dziewczyna zrobiła drugi krok i walnęła na wprost, nasadą otwartej dłoni, wzmagając siłę ciosu skrętem bioder i barku. Chłop podreptał do tylu, zaplątał się we własne łapcie i wywalił, ze słyszalnym trzaskiem uderzając potylicą o menhir.
— Teraz widzisz, do czegom zdatna — powiedziała drżącym z wściekłości głosem łuczniczka, rozcierając pięść. - Kto z nas chwat, a komu przy garnkach miejsce. Wierę, nie ma to jak kułaczny bój, po nim wszystko zawżdy wiadome. Kto junak i chwat, ten na nogach stoi, kto kiep i churłęga, ten na ziemi leży. Prawam, kmiotkowie?