— Hem, hem, dotarła do niego.
— Od akapitu. Zastanawia mnie… Ori, wycieraj pióro, do cholery! Piszemy do Filippy, nie do rady królewskiej, list ma wyglądać estetycznie! Od akapitu. Zastanawia mnie, dlaczego Wiedźmin nie szuka kontaktu z Yennefer. Nie chce mi się wierzyć, aby ten graniczący z obsesją afekt wygasł tak nagle, niezależnie od opcji politycznych jego ideału. Z drugiej strony, gdyby to Yennefer była tą, która dostarczyła Cirillę Emhyrowi i gdyby były na to dowody, to z chęcią bym sprawił, żeby Wiedźmin dostał je do ręki. Problem rozwiązałby się sam, pewien jestem tego, a wiarołomna czarnowłosa piękność nie byłaby pewna dnia ni godziny. Wiedźmin nie lubi, gdy ktoś dotyka jego dziewczynki, Artaud Terranova dowodnie przekonał się o tym na Thanedd. Chciałbym wierzyć, Fil, że nie masz dowodów zdrady Yennefer i nie wiesz, gdzie ona się ukrywa. Bolałoby mnie bardzo, gdyby się okazało, że to kolejny tajony przede mną sekret. Ja nie mam przed Tobą sekretów…
Z czego się śmiejesz, Ori?
— Z niczego, hem, hem.
— Pisz! Ja nie mam przed Tobą sekretów, Fil, i liczę na wzajemność. Pozostaję z głębokim uszanowaniem, et caetera, et caetera. Daj, podpiszę.
Ori Reuven posypał list piaskiem. Dijkstra usiadł wygodniej, zakręcił młynka kciukami splecionych na brzuchu dłoni.
— Ta Milva, którą Wiedźmin wysyła na przeszpiegi — zagadnął. - Co możesz mi o niej powiedzieć?
— Zajmuje się, hem, hem — chrząknął sekretarz — przerzucaniem do Brokilonu grup Scoia'tael rozbitych przez wojska temerskie. Wyprowadza elfy z obław i kotłów, umożliwiając im wypoczynek i ponowne sformowanie w bojowe komanda…
— Nie racz mnie wiedzą powszechnie dostępną — przerwał Dijkstra. - Działalność Milvy jest mi znana, zamierzam ją zresztą wykorzystać. Gdyby nie to, dawno rzuciłbym ją na żer Temerczykom. Co możesz mi powiedzieć o niej samej? O Milvie jako takiej?
— Pochodzi, jak mi się zdaje, z jakiejś zapadłej wsi w Górnym Sodden. Naprawdę nazywa się Maria Barring. Milva to przydomek, który nadały jej driady. W Starszej Mowie znaczy…
— Kania — przerwał Dijkstra. - Wiem.
— Jej ród to z dziada pradziada myśliwcy. Leśni ludzie, za pań brat z knieją. Gdy syna starego Barringa zatratował łoś, stary wyuczył leśnego rzemiosła córkę. Gdy zmarło mu się, matka ponownie wyszła za mąż. Hem, hem… Maria nie ładziła z ojczymem i uciekła z domu. Miała wtedy, jak mi się zdaje, szesnaście lat. Powędrowała na północ, żyła z polowania, ale leśnicy baronów nie umilali jej życia, samą tropili i szczuli niby zwierza. Zaczęła więc kłusować w Brokilonie i tam, hem, hem, dopadły ją driady.
— I zamiast ukatrupić, przygarnęły — mruknął Dijkstra. - Uznały za swoją… A ona odwdzięczyła się. Zawarła pakt z Wiedźmą Brokilonu, ze starą Srebrnooką Eithne. Maria Barring umarła, niech żyje Milva… Ile ekspedycji załatwiła, zanim ci w Verden i Kerack połapali się? Trzy?
— Hem, hem… Cztery, jak mi się zdaje… — Oriemu Reuvenowi ciągle coś się zdawało, choć pamięć miał niezawodną. - Było tego do kupy coś koło setki ludzi, tych najzajadlejszych do polowań na dziwożonie skalpy. A długo nie mogli się połapać, bo Milva czasem wynosiła jednego z rzezi na własnych plecach, a ocalony pod niebiosa wychwalał jej męstwo. Dopiero za czwartym razem, w Verden, jak mi się zdaje, ktoś się w czoło pacnął. Jakże to tak, zawrzaśli nagle, hem, hem, że przewodniczka, która ludzi na dziwożony skrzykuje, za każdym razem z życiem uchodzi? I wylazło szydło z miecha, że przewodniczka wiedzie, ale w potrzask, wprost pod strzały czekających w zasadzce driad…
Dijkstra odsunął na brzeg biurka protokół z przesłuchania, bo wydało mu się, że pergamin wciąż cuchnie izbą tortur.
— I wtedy — domyślił się — Milva zniknęła w Brokilonie jak sen jaki złoty. Ale do dziś w Verden trudno o ochotników do wypraw na driady. Stara Eithne i młoda Kania dokonały niezłej selekcji. I oni ośmielają się twierdzić, że prowokacja to nasz, ludzki wynalazek. A może…
— Hem, hem? — zachrząkał Ori Eeuven, zdziwiony urwanym zdaniem i przedłużającym się milczeniem szefa.
— Może w końcu zaczęli uczyć się od nas — dokończył zimno szpieg, patrząc na donosy, protokoły przesłuchań i wyroki śmierci.
Gdy nigdzie nie dostrzegła farby, Milva zaniepokoiła się. Przypomniała sobie nagle, że koziołek zrobił krok w momencie strzału. Zrobił lub chciał zrobić — co na jedno wychodziło. Ruszył się, a strzała mogła trafić w brzuch. Milva zaklęła. Strzał w brzuch, przekleństwo i hańba dla łowcy! Pech! Tfu, tfu, złe licho!
Szybko podbiegła do zbocza kotlinki, rozglądając się bacznie wśród jeżyn, mchów i paproci. Szukała strzały. Zaopatrzona w grot o czterech brzeszczotach, wyostrzonych tak, że goliły włoski z przedramienia, wypuszczona z odległości pięćdziesięciu kroków strzała musiała przebić kozła na wylot.
Dostrzegła, znalazła i odetchnęła z ulgą, splunęła trzykrotnie, rada z fartu. Niepotrzebnie się obawiała, ba, było lepiej, niż przypuszczała. Strzała nie była oblepiona kleistą i śmierdzącą treścią żołądka. Nie nosiła też śladów jasnej, różowej i pienistej farby z płuc. Brzechwa była cała pokryta ciemną, bogatą czerwienią. Grot przeszył serce. Milva nie musiała się skradać ani podchodzić, nie czekał jej długi marsz po śladach. Kozioł bez wątpienia leżał martwy w gąszczu, nie dalej niż sto kroków od polanki, w miejscu, które wskaże jej farba. A postrzelony w serce kozioł musiał po paru skokach farbować, wiedziała więc, że znajdzie ślad z łatwością.
Po dziesięciu krokach odnalazła trop, podążyła nim, ponownie pogrążając się w myślach i wspomnieniach.
Dotrzymała danej wiedźminowi obietnicy. Wróciła do Brokilonu nawet wcześniej, niż obiecywała, pięć dni po Święcie Żniw, pięć dni po nowiu, zaczynającym n ludzi miesiąc sierpień, a u elfów Lammas, siódmy, przedostatni sayaed roku.
Przeprawiła się przez Wstążkę o brzasku, ona i pięciu elfów. Komando, które wiodła, liczyło początkowo dziewięciu konnych, ale żołdacy z Brugge cały czas szli ich tropem, trzy stajania przed rzeką wsiedli im na kark, przycisnęli, poniechali dopiero nad Wstążką, gdy w oparach świtu zamajaczył im Brokilon na prawym brzegu. Żołdacy bali się Brokilonu. To ich uratowało. Przeprawili się. Wycieńczeni, poranieni. I nie wszyscy.
Miała dla wiedźmina wieści, ale była przekonana, że Gwynbleidd wciąż jest w Col Serrai. Zamierzała pójść do niego dopiero około południa, wyspawszy się jak należy. Zdumiała się, gdy nagle jak duch wyłonił się z mgły. Bez słowa usiadł obok, patrząc, jak mości sobie legowisko, układa derkę na kupie gałęzi.
— Ależ ci pilno — powiedziała z przekąsem. - Wiedźminie, ja z nóg lecę. Dzień i noc na kulbace, tyłka nie czuję, a przemoczona jestem do pępka, bośmy się świtem jako wilcy przez nadrzeczne łozy przedzierali…
— Proszę cię. Dowiedziałaś się czegoś?
— Dowiedziałam — parsknęła, rozsznurowując i zzuwając przemoczone, opierające się buty. - Z niewielkim trudem, bo o sprawie głośno. Że ta twoja panna taka persona, tegoś mi nie powiedział! Myślałam sobie, pasierbica twoja, chudziaczek jakiś, sierota przez los ukrzywdzona. A tu masz: cintryjska królewna! Ha! A możeś i ty przebrany książę?
— Mów, proszę.
— Nie dostaną jej już w ręce królowie, bo ta twoja Cirilla, jak się wyjawiło, z Thanedd prosto do Nilfgaardu uciekła, pewno wraz z tymi magikami, co zdradzili. A w Nilfgaardzie cesarz Emhyr z pompą ją przyjął. I wiesz co? Pono żenić się z nią zamyśla. A teraz daj mi odetchnąć. Chcesz, pogadamy, jak się wyśpię.