Wiedźmin milczał. Milva rozwiesiła mokre onuce na rosochatej gałęzi, tak by znalazło je wschodzące słońce, szarpnęła klamrę pasa.
— Rozdziać się chcę — burknęła. - Czego tu jeszcze stoisz? Fortunniejszych wieści chybaś się spodziewać nie mógł? Nic ci już nie grozi, nikt o ciebie nie pyta, przestali się tobą szpiedzy zajmować. A twoja dziewka wymknęła, się królom, cesarzową będzie…
— To pewna wiadomość?
— Nynie nic nie pewne — ziewnęła, usiadła na barłogi — chyba to, że słoneczko co dnia niebem od wschodu na zachód podróżuje. Ale o nilfgaardzkim cesarzu i o królewnie z Cintry musi prawdą być, co gadają. Głośno o niej.
— Skąd ten nagły rozgłos?
— Niby to nie wiesz! Ona wszak Emhyrowi w wianie szmat ziemi wniesie! Nie tylko Cintrę, po tej stronie Jarrugi też! Ha, toż i moja to będzie pani, bo ja z Górnego Sodden, a całe Sodden, pokazało się, jej lenno! Tedy, gdy w jej lasach jelonka zwalę a chycą mię, z jej rozkazu może powieszą… Ot, świat parszywy! Zaraza, oczy mi się same zamykają…
— Jeszcze tylko jedno pytanie. Z tych czarodziejek… To znaczy, z tych czarodziejów, którzy zdradzili, ujęto któregoś?
— Nie. Ale jedna magiczka, powiadają, życie sobie odebrała. Skoro po tym, gdy padł Vengerberg, a wojska kaedweńskie wkroczyły do Aedirn. Ani chybi ze zgryzoty albo ze strachu przed kaźnią…
— W komandzie, które przyprowadziłaś, były luźne konie. Elfy dadzą mi któregoś?
— Aha, pilno ci w drogę — mruknęła, owijając się derką. - Tak sobie myślę, że wiem, dokąd…
Zamilkła, zdziwiona wyrazem jego twarzy. Nagle zrozumiała, że przyniesiona przez nią wieść wcale nie była fortunna. Nagle pojęła, że nic, całkiem nic nie rozumie. Nagle, niespodziewanie, znienacka poczuła chęć, by usiąść przy nim, zasypać go pytaniami, wysłuchać, dowiedział się, może coś poradzić… Gwałtownie zawierciła knykciem w kąciku oka. Jestem wycieńczona, pomyślała, śmierć przez całą noc deptała mi po po piętach. Muszę odetchnąć. Co mnie wreszcie obchodzą jego frasunki i troski? Co on mnie obchodzi? I ta dziewka? Do diabła z nim i z nią! Zaraza, całkiem mnie przez to wszystko sen odbieżał…
Wiedźmin wstał.
— Elfy — Dadzą mi konia? — powtórzył.
— Bierz, którego chcesz — powiedziała po chwili. - Sam zaś lepiej w oczy nie leź. Przetrzepali nas na przeprawie, skrwawili… Jeno karego nie tykaj, bo kary mój… Czego tu jeszcze stoisz?
— Dziękuję ci za pomoc. Za wszystko.
Nie odpowiedziała.
— Mam dług wobec ciebie. Jak go spłacę?
— Jak? A tak, że precz pójdziesz sobie nareszcie! — krzyknęła, unosząc się na łokciu i szarpiąc gwałtownie derką. - Ja… Ja się wyspać muszę! Konia bierz… I jedź…Do Nilfgaardu, do piekła, do wszystkich biesów, mnie zajedno! Odejdź! Zostaw mnie w spokoju!
— Spłacę, com winien — powiedział cicho. - Nie zaponmę. Może stanie się kiedyś tak, że ty będziesz potrzebowała pomocy. Oparcia. Ramienia. Krzyknij wtedy, krzyknij w noc. A ja przyjdę.
Kozioł leżał na skraju zbocza, gąbczastego od bijących źródeł, gęsto zarośniętego paprocią, wyciągnięty, ze szklistym okiem wpatrzonym w niebo. Milva widziała wielkie kleszcze, wpite w jego jasnopłowy brzuch.
— Będziecie musiały poszukać sobie innej krwi, robale mruknęła, zawijając rękawy i dobywając noża. - Bo ta już stygnie.
Wprawnym i szybkim ruchem przecięła skórę od mostka aż do odbytu, zręcznie prowadząc ostrze obok genitaliów. Ostrożnie rozdzieliła warstwę tłuszczu, brocząc ręce do łokci, odcięła przełyk, wywaliła wnętrzności na wierzch. Rozdęła żołądek i pęcherz żółciowy w poszukiwaniu bezoarów. W magiczne właściwości bezoarów nie wierzyła, ale nie brakowało durniów, którzy wierzyli i płacili.
Uniosła kozła i ułożyła go na leżącym opodal pniu, rozplatanym brzuchem ku ziemi, tak by krew mogła wyciekać. Wytarła ręce wiechciem paproci.
Usiadła obok zdobyczy.
— Opętany, szalony wiedźminie — powiedziała cicho, wpatrzona w wiszące sto stóp nad nią korony brokilońskich sosen. - Wyruszasz do Nilfgaardu po twoją dziewuszkę. Wyruszasz na koniec świata, który stoi w ogniu, a nawet nie pomyślałeś o tym, by zaopatrzyć się w prowiant. Wiem, że masz dla kogo żyć. Ale czy masz z czego?
Sosny, rzecz jasna, nie komentowały i nie przerywały monologu.
— Tak sobie myślę — podjęła Milva, wydłubując nożem krew spod paznokci — że nie masz nijakich szans na odzyskanie tej twojej pannicy. Nie zdołasz dotrzeć nie tylko do Nilfgaardu, ale nawet do Jarugi. Tak sobie myślę, że nie dojedziesz nawet do Sodden. Tak sobie myślę, że śmierć ci pisana. Na twojej gębie zaciętej jest ona wypisana, z oczu twoich paskudnych spoziera. Doścignie cię śmierć, szalony wiedźminie, dopadnie cię rychło. No, ale dzięki temu koziołeczkowi nie będzie to przynajmniej śmierć głodowa. A to chyba też coś. Tak sobie myślę.
Na widok wchodzącego do sali audiencyjnej nilfgaardzkiego ambasadora Dijkstra westchnął skrycie. Shilard Fitz-Oesterlen, poseł cesarza Emhyra var Emreisa, miał zwyczaj prowadzić rozmowy w języku dyplomatycznym i uwielbiał wplatać w zdania pompatyczne językowe dziwolągi, zrozumiale tylko dla dyplomatów i uczonych. Dijkstra studiował w akademii oxenfurckiej i choć nie uzyskał tytułu magistra, znał podstawy nadętego uniwersyteckiego żargonu. Niechętnie jednak się nim posługiwał, bo w głębi duszy nie cierpiał pompy i wszelkich form pretensjonalnego ceremoniału.
— Witam, ekscelencjo.
— Panie hrabio — ukłonił się ceremonialnie Shilard Fitz-Oesterlen. - Ach, raczcie wybaczyć. Może już powinienem mówić: jaśnie oświecony książę? Wasza wysokość regencie? Wasza mość sekretarzu stanu? Na honor, wasza wielmożność, godności sypią się na was takim gradem, że doprawdy nie wiem, jak mam tytułować, by nie uchybić protokołowi.
— Najlepiej będzie "wasza królewska mość" — odrzekł skromnie Dijkstra. - Wiecie wszak, ekscelencjo, że to dwór czyni króla. A nieobcy jest wam zapewne fakt, że gdy ja krzyknę: "Podskakiwać!", to dwór w Tretogorze pyta "Jak wysoko?"
Ambasador wiedział, że Dijkstra przesadza, ale wcale nie tak bardzo. Królewicz Radowid był małoletni, królowa Hedwig przybita tragiczną śmiercią męża, arystokracja zastraszona, ogłupiała, skłócona i podzielona na frakcje.
W Redanii faktyczne rządy sprawował Dijkstra. Dijkstra tez trudu uzyskałby każdą godność, jaką by tylko zechciał. Ale Dijkstra żadnej nie chciał.
— Wasza wielmożnośc raczyła mnie wezwać — powiedział po chwili ambasador. - Z pominięciem ministra spraw Zagranicznych. Czemu przypisać mam ten honor?
— Minister — Dijkstra uniósł oczy ku powale — zrezygnował z funkcji ze względu na stan zdrowia.
Ambasador poważnie skinął głową. Wiedział doskonale, że minister spraw zagranicznych siedział w lochu, a będąc tchórzem i idiotą, bez wątpienia wyznał Dijkstrze wszystko o swych konszachtach z nilfgaardzkim wywiadem już podczas poprzedzającego przesłuchanie pokazu narzędzi. Wiedział, że siatka zorganizowana przez agenta Vattiera de Rideaux, szefa cesarskiego wywiadu, została rozgromiona, a wszystkie nitki były w rękach Dijkstry. Wiedział też, że te nitki wiodły wprost do jego własnej osoby. Ale jego osobę chronił immunitet, a obowiązki zmuszały do prowadzenia gry do samego końca.
Zwłaszcza po dziwnych zaszyfrowanych instrukcjach, niedawno przysłanych do ambasady przez Vattiera i koronera Stefana Skellena, cesarskiego agenta do specjalnych poruczeń.