— Jakże więc? — Regis wyrwał go z zamyślenia. - Akceptujesz plan?
— Akceptuję. Ruszajmy.
— Coś mnie wówczas tknęło, przypomniał sobie wiedźmin, by nie mówić reszcie kompanii o projekcie przeprawy przez Ysgith. Żeby poprosić Regisa, by też się tym nie — chwalił. Sam nie wiem, dlaczego się ociągałem. Dzisiaj, gdy wszystko równo i totalnie się popieprzyło, mógłbym sobie wmawiać, że zwróciłem uwagę na zachowanie Milvy. Na problemy, które miewała. Na ewidentne objawy. Ale to nie byłaby prawda. Niczego nie zauważyłem, a to, co zauważyłem, zlekceważyłem. Jak bałwan. I jechaliśmy nadal na wschód, ociągając się ze skręceniem ku bagnom.
… Z drugiej strony dobrze, że się ociągaliśmy, pomyślał, dobywając miecza i dotykając kciukiem ostrej jak brzytwa klingi. Gdybyśmy wówczas od razu pojechali ku Ysgith, nie miałbym dziś tej broni.
Od świtu nie widzieli ani nie słyszeli żadnych wojsk. Milva jechała przodem, daleko przed resztą kompanii. Regis, Jaskier i Cahir gadali.
— Oby tylko ci druidzi zechcieli się wysilić, by nam pomóc w sprawie Ciri — martwił się poeta. - Zdarzało mi się spotykać druidów i wierzcie mi, były to mruki nieużyte zdziwaczałe odludki. Może zdarzyć się tak, że w ogóle nie zechcą z nami gadać, a co dopiero używać magii.
— Regis — przypomniał Wiedźmin — zna kogoś wśród tych z Caed Dhu.
— A nie datuje się aby ta znajomość sprzed trzystu lub czterystu lat?
— Jest znacznie młodsza — zapewnił z zagadkowym uśmiechem wampir. - Zresztą, druidzi są długowieczni. Stale przebywają na powietrzu, wśród pierwotnej i nieskażonej przyrody, a to znakomicie wpływa na zdrowie. Oddychaj pełną piersią, Jaskier, wypełniaj płuca leśnymi, powietrzem, też będziesz zdrowy.
— Od tego leśnego powietrza — rzekł z przekąsem Jaskier — niedługo sierścią porosnę, cholera. Po nocach śnią mi się karczma, piwo i łaźnia. A pierwotną przyrodę niech pierwotna zaraza porwie, powątpiewam zresztą w jej zbawienny wpływ na zdrowie, zwłaszcza psychiczne. Rzeczeni druidzi są tu najlepszym przykładem, albowiem są to zdziwaczali pomyleńcy. Mają absolutnego chyzia na punkcie tej ich przyrody i jej ochrony. Mało to razy byłem świadkiem, jak zanosili petycje do władz? Nie polować, drzew nie wycinać, gnojówek do rzek nie spuszczać i temu podobne bzdury. A szczytem głupoty było zjawienie są całej ich przybranej w jemiołowe wieńce delegacji u króla Ethaina w Cidaris. Byłem tam akurat…
— Czego chcieli? — zaciekawił się Geralt.
— Cidaris, jak wiecie, to jedno z królestw, w którym większość ludności utrzymuje się z rybołówstwa. Druidzi zażądali, by król nakazał używać sieci o określonej wielkości ok i surowo karał tych, którzy będą stosować sieci o okach mniejszych, niż nakazane. Ethainowi szczęka opadła, a jemiolarze wyjaśnili, że te oka to jedyny sposób, by uchronić zasoby rybne przed wyczerpaniem. Król wyprowadził ich na taras, pokazał morze i opowiedział, jak to najśmielszy z jego żeglarzy płynął kiedyś na zachód dwa miesiące i zawrócił, bo słodka woda kończyła się na korabiu, a lądu na horyzoncie i śladu nie było. Czy oni, druidzi, wyobrażają sobie, zapytał, że można wyczerpać zasoby rybne z takiego morza? Jak najbardziej, potwierdzili jemiolarze, choć niezawodnie rybołówstwo morskie najdłużej przetrwa jako sposób pozyskiwania żywności wprost z natury, to nastanie czas, gdy ryb zabraknie i głód zajrzy w oczy. Trzeba tedy bezwzględnie łowić sieciami o większych okach, chwytać wyrośnięte ryby, chroniąc narybek. Ethain spytał, kiedy to, zdaniem drnidów, nastąpi ten straszny, głodowy czas, a oni na to, że za dwa tysiące lat, według ich prognoz. Król pożegnał ich grzecznie i poprosił, by wpadli znowu za jakieś tysiąc lat, wtedy się pomyśli. Jemiolarze żartu nie zrozumieli i zaczęli się stawiać, więc wyrzucono ich za bramę.
— Oni już tacy są, ci druidzi — potwierdził Cahir. - U nas, w Nilfgaardzie…
— Tuś mi! — krzyknął triumfalnie Jaskier. - U nas, w Nilfgaardzie! Jeszcze wczoraj, gdy nazwałem cię Nilfgaardczykiem, toś podskakiwał, jakby cię szerszeń użądlił! Ty może zdecyduj się wreszcie, Cahir, kim jesteś.
— Dla was — wzruszył ramionami Cahir — muszę być Nilfgaardczykiem, nic was, jak widzę, nie przekona. Gwoli ścisłości wiedzcie jednak, że takie miano w Cesarstwie przysługuje tylko rdzennym mieszkańcom stolicy i jej najbliższych okolic, położonych nad dolną Albą. Mój ród wywodzi się z Vicovaro, a zatem…
— Zamknąć gęby! — skomenderowała raptownie i mało grzecznie jadąca w awangardzie Milva. Wszyscy zamilkli natychmiast i wstrzymali konie, nauczeni już, że jest to znak, że dziewczyna widzi, słyszy lub wyczuwa instynktem coś, co można będzie zjeść, gdy da się to podejść i trafić strzałą. Milva w samej rzeczy przysposobiła łuk, ale nie zeskoczyła z siodła. Nie chodziło zatem o polowanie. Geralt zbliżył się ostrożnie.
— Dym — powiedziała krótko.
— Nie widzę.
— Nosem pociągnij.
Węch nie mylił łuczniczki, choć zapach dymu był nikły. Nie mógł to też być dym pożaru ani pogorzeliska. Ten dym, skonstatował Geralt, pachniał miło. Pochodził z ogniska, na którym coś pieczono.
— Ominiemy? — spytała półgłosem Milva.
— Ale rzuciwszy okiem — odpowiedział, zsiadając z klaczy i podając wodze Jaskrowi. - Dobrze będzie wiedzieć co ominęliśmy. I kogo mamy za plecami. Chodź ze mną. Reszta niech zostanie w siodłach. Bądźcie czujni.
Z zarośli na skraju lasu roztaczał się widok na rozległy wyrąb, na ustawione w równe sągi pnie. Cieniutkie pasemko dymu unosiło się właśnie spomiędzy sągów. Geralt uspokoił się nieco — w zasięgu wzroku nic się nie poruszało, a między sągami za mało było miejsca, by mogła się tam kryć jakaś większa grupa. Milva też to spostrzegła.
— Nie ma koni — szepnęła. - To nie wojsko. Drwale, widzi mi się.
— Mnie też. Ale pójdę sprawdzić. Osłaniaj mnie. Gdy zbliżył się, ostrożnie klucząc między zwałami pni, usłyszał glosy. Podszedł bliżej. I bardzo się zdumiał. Ale słuch nie zwodził go.
— Pół placka w kule!
— Mała kupa w dzwonki!
— Gwint!
— Akces. Wist! Wyłóżcie wychodek. O żeż — Ha-ha-ha! Jeno niżnik z małymi. W miętkie trafione! Pierwej prawdziwie usrasz się, nim małą kupę uskładasz!
— Uwidzim jeszcze. Niżnika kładę. Co, wziął? Ech, Yazon, pograłeś jak rzyć kacza!
— Czemuś panny nie położył, zasrańcze? Ech, wziąłbym pałę…
Wiedźmin, być może, byłby nadal ostrożny — ostatecznie w gwinta grywać mogło wielu różnorakich osobników, a imię Yazon też nosić moglo wielu. W podniecone glosy karciarzy wdarł się jednak nagle znany mu dobrze chrapliwy skrzek.
— Rrrr… wa mać!
— Witajcie, chłopaki — Geralt wyszedł zza sągu. - Rad jestem was widzieć. Zwłaszcza znowu w pełnym składzie, nawet z papugą.
— Jasna cholera! — Zoltan Chivay z wrażenia upuścił karty, po czym szybko zerwał się z ziemi, tak gwałtownie, że siedzący na jego ramieniu Feldmarszałek Duda zatrzepotał skrzydłami i wrzasnął przestraszony. - Wiedźmin, — jak pragnę dobrobytu! Czy też to fatamorgana? Percival, widzisz to samo co ja?