Pojechała na południe, prosto jak strzelił, najpierw brzegiem Wstążki, przez Wypalania, później, przeprawiwszy się przez rzekę, podmokłymi wąwozami, zarosłymi mięciutkim, jaskrawozielonym dywanem płonnika. Zakładała, że Wiedźmin, nie znając terenu tak dobrze jak ona, nie będzie ryzykował przeprawy na ludzki brzeg. Ścinając potężny, wybrzuszony w stronę Brokilonu łuk rzeki miała szansę dogonić go w okolicach kaskady Ceann Treise. Podróżując szybko i bez postojów miała szansę nawet go wyprzedzić.
Zięby nie myliły się, gdy dzwoniły. Niebo na południu zachmurzyło się wyraźnie. Powietrze stało się gęste i ciężkie, komary i gzy zrobiły się wyjątkowo natrętne i dokuczliwe.
Gdy wjechała w łęg, zarośnięty obwieszoną zielonymi jeszcze orzechami leszczyną i gołym, czarniawym szakłakiem, poczuła obecność. Nie usłyszała. Poczuła. Wiedziała więc, że to elfy.
Wstrzymała konia, by ukryci w gąszczu łucznicy mieli możliwość dobrze się jej przyjrzeć. Wstrzymała też oddech. W nadziei, że nie trafiła na popędliwych.
Nad przewieszonym przez zad konia koziołkiem brzęczała mucha.
Szelest. Ciche gwizdnięcie. Zagwizdała w odpowiedzi. Scoia'tael niczym duchy wyłonili się z zarośli, a Milva dopiero wówczas odetchnęła swobodniej. Znała ich. Należeli do komanda Coinneacha Do Beo.
— Hael — powiedziała, zsiadając. - Que'ss va?
— Ne'ss — odrzekł sucho elf, którego imienia nie pamiętała. - Caemm.
Opodal, na polance, obozowali inni. Było ich co najmniej trzydziestu, więcej niż liczyło komando Coinneacha. Milva zdziwiła się; Ostatnimi czasy oddziały Wiewiórek topniały raczej, niż rosły. Ostatnimi czasy spotykane komanda były grupami pokrwawionych, zgorączkowanych, ledwo trzymających się w siodłach i na nogach obszarpańców. To komando było inne.
— Cead, Coinneach — pozdrowiła zbliżającego się dowódcę.
— Ceadmil, sor'ca.
Sor'ca. Siostrzyczka. Tak ją nazywali ci, z którymi była w przyjaźni, gdy chcieli wyrazić szacunek i sympatię. I to, że przecież byli od niej wiele, wiele zim starsi. Z początku była dla elfów tylko Dh'oine, człowiekiem. Później, gdy już regularnie im pomagała, mówili na nią Aen Woedbeanna, "niewiasta z lasu". Jeszcze później, poznawszy lepiej, wzorem driad zwali ją Milvą, Kanią. Jej prawdziwe imię, które wyjawiała najbardziej zaprzyjaźnionym, odwzajemniając podobne gesty z ich strony, nie pasowało im wymawiali je: Mear'ya, z cieniem grymasu, jak gdyby w ich mowie nieładnie im się kojarzyło. I zaraz przechodzili na "sor'ca".
— Dokąd to zmierzacie? — Milva rozejrzała się baczniej, ale nadal nie dostrzegała rannych ani chorych. - Na Ósmą Milę? Do Brokilonu?
— Nie.
Powstrzymała się od dalszych pytań, znała ich zbyt dobrze. Wystarczyło jej tylko kilku spojrzeń na nieruchome, stężałe twarze, na przesadny, demonstracyjny spokój, z jakim porządkowali ekwipunek i broń. Dość było jednego uważnego spojrzenia w głębokie, bezdenne oczy. Wiedziała, że szli do walki.
Od południa niebo ciemniało, chmurzyło się.
— A dokąd ty zmierzasz, sor'ca? — spytał Coinneach, potem szybko rzucił okiem na przewieszonego przez konia kozła, uśmiechnął się lekko.
— Na południe — chłodno wyprowadziła go z błędu. - Drieschot.
Elf przestał się uśmiechać.
— Ludzkim brzegiem?
— Przynajmniej do Ceann Tceise — wzruszyła ramionami. - Przy kaskadach pewnikiem wrócę na brokilońską stronę, bo…
Odwróciła się, słysząc chrapanie koni. Nowi Scoia'tael dołączali do i tak już niezwykle licznego komanda. Tych nowych Milva znała jeszcze lepiej.
— Ciaran! — krzyknęła cicho, nie kryjąc zdumienia. - Toruviel! Co wy tu robicie? Ledwo com was przeprowadziła do Brokilonu, a wy znów…
— Ess'creasa, sor'ca — powiedział poważnie Ciaran aep Dearbh; Spowijający głowę elfa bandaż plamiła sącząca się krew.
— Tak trzeba — powtórzyła za nim Toruviel, zsiadając ostrożnie, by nie urazić zgiętego w temblaku ramienia. - Przyszły wieści. Nie możemy tkwić w Brokilonie, gdy liczy się każdy łuk.
— Gdybym była wiedziała — wydęła wargi — nie trudziłabym się dla was. Nie nadstawiałabym karku na przeprawie.
— Wieści przyszły wczoraj w nocy — wyjaśniła cicho Toruviel. - Nie mogliśmy… Nie możemy w takiej chwili zostawić naszych towarzyszy broni. Nie możemy, zrozum to, sor'ca.
Niebo ciemniało coraz bardziej. Tym razem Milva wyraźnie usłyszała daleki grom.
— Nie jedź na południe, sor'ca — powiedział Coinneach De Reo. - Nadchodzi burza.
— A cóż mnie burza może… — urwała, spojrzała na niego uważniej. - Ha! A więc to takie wieści was doszły? Nilfgaard, tak? Przekraczają Jarugę w Sodden? Uderzają na Brugge? Dlatego wyruszacie?
Nie odpowiedział.
— Tak, jak w Dol Angra — spojrzała w jego ciemne oczy. - Znowu nilfgaardzki cesarz posłuży się wami, byście ludziom mąt na tyłach czynili mieczem a ogniem. A później cesarz mir z królami zawrze, a was wytłuką. W ogniu, który wzniecicie, sami zgorzejecie.
— Ogień oczyszcza. I hartuje. Trzeba przezeń przejść. Aenyel Fhael, ell'ea, sor'ca? Po waszemu: chrzest ognia.
— Milszy mi inny ogień — Milva odtroczyła kozła i zwaliła go na ziemię, pod nogi elfów. - Taki, który pod rożenkiem trzaska. Macie, byście w pochodzie z głodu nie osłabli. Mnie już niepotrzebny.
— Nie jedziesz na południe?
— Jadę.
Jadę, pomyślała, jadę szybko. Muszę ostrzec tego głuptaka wiedźmina, muszę uprzedzić, w jaką zawieruchę się pakuje. Muszę go zawrócić.
— Nie jedź, sor'ca.
— Dajże mi pokój, Coinneach.
— Nadchodzi burza od południa — powtórzył elf. - Idzie wielka nawałnica. I wielki ogień. Schroń się w Brokilonie, siostrzyczko, nie jedź na południe. Zrobiłaś dla nas dość, więcej już nie możesz. I nie musisz. My musimy. Ess'- tedd, esse creasa! Na nas czas. Żegnaj.
Powietrze było ciężkie i gęste.
Zaklęcie teleprojekcyjne było skomplikowane, musiały je rzucać wspólnie, złączywszy dłonie i myśli. Nawet wówczas okazało się, że to diabelnie duży wysiłek. Bo też i odległość była niemała. Zaciśnięte powieki Filippy Eilhart zadrgały, Triss Merigold dyszała, na wysokie czoło Keiry Metz pot wystąpii kroplami. Tylko na twarzy Margarity Laux-Antille nie znać było zmęczenia.
W skąpo oświetlonej komnacie zrobiło się nagle bardzo jasno, po ciemnej boazerii ścian zatańczyła mozaika rozbłysków. Nad okrągłym stołem zawisła jarząca się mlecznym blaskiem kula. Filippa Eilhart wyskandowała końcówkę zaklęcia, a kula opadła naprzeciw, na jedno z dwunastu ustawionych wokół stołu krzeseł. Wewnątrz kuli pojawiła się niewyraźna postać. Obraz drgał, projekcja była niezbyt stabilna. Ale szybko stawała się wyraźniejsza.
— Jasna cholera — mruknęła Keira, ocierając czoło. - Czy oni tam w Nilfgaardzie nie znają glamarye ani czarów upiększających?
— Najwidoczniej nie — stwierdziła Triss kątem ust. - O modzie też chyba nigdy nie słyszeli.
— Ani o czymś takim, jak makijaż — powiedziała cicho Filippa. - Ale teraz sza, dziewczyny. I nie gapcie się na nią. Trzeba ustabilizować projekcję i powitać naszego gościa. Wzmocnij mnie, Rita.