Выбрать главу

Nilfgaardczycy mieli na rękawach srebrne hafty, wyobrażające skorpiony. Cahir zarąbał dwóch szybkimi ciosami swego długiego miecza, Geralt zasiekł dwóch udeżeniami sihilla. Potem wskoczył na balustradę mostu, biegnąc po niej zaatakował pozostałych. Był wiedźminem, utrzymanie równowagi było dla niego fraszką, ale akrobatyczny wyczyn zdumiał i zaskoczył atakujących Nilfgaardczyków. I umarli, zdumieni i zaskoczeni, od cięć krasnoludzkiego brzeszczotu, dla którego kolczugi były jak wełna. Krew zbryzgała wyślizgane deski i dyle mostu.

Obserwująca orężne przewagi dowódców silna już liczebnie mostowa armia wzniosła chóralny okrzyk, ryk, w którym słychać było powracające morale i wzbierający duch bojowy. I stało się tak, że niedawni spanikowani zbiegowie rzucili się na Niligaardczyków jak zajadłe wilki, rąbiąc mieczami i toporami, dźgając dzidami, tłukąc maczugami i halabardami. Pękły balustrady, konie poleciały do rzeki razem z jeźdźcami w czarnych płaszczach.

Rycząca armia wwaliła się na przedmoście, nadal pchając przed sobą Geralta i Cahira, przypadkowych dowódców, nie pozwalając im zrobić tego, co chcieli zrobić. A chcieli wycofać się chyłkiem, wrócić po Milvę i dać nogę na lewy brzeg.

Na bindudze wrzała walka. Nilfgaardczycy otoczyli i odcięli od mostu żołnierzy, którzy nie zbiegli, ci bronili się zaciekle zza barykad zbudowanych z cedrowych i sosnowych kloców. Na widok nadciągającej odsieczy garstka broniących się podniosła radosny wrzask. Nieco zbyt pochopnie i przedwcześnie. Zwarty klin odsieczy wypchnął i wymiótł Nilfgaardczyków z mostu, teraz jednak, na przedmościu, runęło na nich flankowe kontruderzenie jazdy. Gdyby nie barykady i sągi bindugi, hamujące zarówno ucieczkę, jak i impet kawalerii, piechota w mgnieniu oka poszłaby w rozsypkę. Przyparci do sągów, żołnierze podjęli zacięty bój.

Dla Geralta było to coś, czego nie znał, zupełnie nowy rodzaj walki. Nie było mowy o fechtunku i pracy nóg, była tylko chaotyczna rąbanina i nieustanne parowanie ciosów, które leciały ze wszystkich stron. Wciąż jednak korzystał z niezbyt zasłużonego przywileju dowódcy — żółnierze kupili się do niego, osłaniali boki, chronili plecy wymiatali front przed nim, robiąc miejsce, w które mógł uderzyć i ukąsić na śmierć. Ale tłok robił się coraz większy. Wiedźmin i jego wojsko nie wiedzieć kiedy walczył już ramię w ramię z pokrwawioną i wycieńczoną garstką obrońców barykady, w większości krasnoludzkimi najemnikami. Walczyli w pierścieniu okrążenia.

A potem przyszedł ogień.

Jednym z boków barykady, usytuowanym między bindugą a mostem, była wielka, kolczasta jak jeż kupa sosnowych konarów i gałęzi, niepokonana przeszkoda dla koni i piechoty. Teraz ta kupa stanęła w ogniu — ktoś cisnął na nią pochodnię. Obrońcy cofnęli się, uderzeni zsaeaS i dymem. Stłoczeni, oślepieni, przeszkadzający sobie wzajem, zaczęli umierać pod ciosami szturmujących Nilfgaardczyków.

Sytuację, uratował Cahir. Mając doświadczenie wojenne, nie pozwolił okrążyć na barykadzie skupionego wokół siebie wojska. Dał się odciąć od grupy Geralta, ale teraz wracał. Zdobył nawet konia w czarnym kropierzu, teraz rąbiąc dookoła mieczem, uderzał na flankę. Za nim, wrzeszcząc opętańczo, wdzierali się w lukę halabardnicy i oszczepnicy w jakach z czerwonym rautem.

Geralt złożył palce i uderzył w gorejący stos Znakiem Aard. Nie liczył na wielki efekt, od tygodni pozbawiony był wiedźmińskich eliksirów. Ale efekt był. Stos eksplodował i rozsypał się, tryskając iskrami.

— Za mną! - ryknął, tnąc w skroń wdzierającego się na barykadę Nilfgaardczyka. - Za mną! Przez ogień!

I poszli, rozrzucając oszczepami wciąż palącą się stertę, ciskając w nilfgaardzkie konie chwytanymi gołą ręką głowniami. Chrzest ognia, pomyślał Wiedźmin, jak szalony rąbiąc i parując ciosy. Miałem przejść przez ogień dla Ciri. A idę przez ogień w bitwie, która w ogóle mnie nie obchodzi. Której w ogóle nie rozumiem. Ogień, który miał mnie oczyścić, zwyczajnie pali mi włosy i twarz.

Krew, którą był zbryzgany, syczała i parowała.

— Naprzód, wiara! Cahir! Do mnie!

— Geralt! — Cahir zmiótł z siodła kolejnego Nilfgaardczyka. - Na most! Przebijaj się z ludźmi na most! Zewrzemy obronę…

Nie dokończył, bo runął na niego w galopie jeździec w czarnym napierśniku, bez hełmu, z rozwianymi, zakrwawionymi włosami. Cahir sparował cios długiego miecza, ale zwalił się z przysiadającego na zadzie konia. Nilfgaardczyk schylił się, by przygwoździć go do ziemi. Lecz nie zrobił tego, wstrzyma! cios. Na jego naramienniku Błyszczał srebrny skorpion.

— Cahir! — krzyknął zdumiony. - Cahir aep Ceallach!

— Morteisen… — w głosie rozciągniętego na ziemi Cahira było nie mniej zdumienia.

Biegnący obok Geralta krasnoludzki najemnik w osmalonej i nadpalonej jace z czerwonym rautem nie tracił czasu na dziwienie się czemukolwiek. Z rozmachem wbił rohatynę w brzuch Nilfgaardczyka, pchając drzewce zwalił go z kulbaki. Drugi doskoczył, przydeptał czarny napierśnik obalonego ciężkim butem, wraził grot oszczepu prosto w gardło. Nilfgaardczyk zacharczał, rzygnął krwią i zaorał piasek ostrogami.

W tym samym momencie Wiedźmin dostał w krzyże czymś bardzo ciężkim i bardzo twardym. Kolana ugięły się pod nim. Upadł, słysząc wielki triumfalny ryk. Widział, jak jeźdźcy w czarnych płaszczach pierzchają w las. Słyszał, jak most huczy pod kopytami nadciągającej z lewego brzegu konnicy, niosącej sztandar z orłem otoczonym czerwonymi rautami.

I tak skończyła się dla Geralta wielka bitwa o most na Jarudze, bitwa, której późniejsze kroniki nie poświęciły, rzecz jasna, najmniejszej nawet wzmianki.

*****

— Nie turbujcie się, wielmożny panie — powiedział felczer, opukując i obmacując plecy wiedźmina. - Most zniesiony. Nie zagrozi nam pościg z tamtego brzegu. Wasi druhowie i owa niewiasta też w bezpieczności. To małżonka wasza?

— Nie.

— Ach, a jam myślał… Wżdy straszne to, panie, gdy wojna białogłowy brzemienne krzywdzi…

— Milczcie, ani słowa o tym. Co to za chorągwie?

— Nie wiecie, dla kogo walczyliście? Dziw, dziw… To armia Lyrii. Widzicie, lyrijski orzeł czarny i ryskie taiB(|E czerwone. No, gotowym. To jeno stłuczenie. Krzyż &odat boleć będzie, ale nic to. Ozdrowiejecie.

— Dzięki.

— To mnie wam dziękować. Gdybyście wy mostu nie udzierżyli, Nilfgaard w pień wyciąłby nas na tamtym brzegu, do rzeki przyparłszy. Nie zdołalibyśmy ujść pogoni… Królową ocaliliście! No, bywajcie, panie. Idę, inni ranni pomocy wyglądają.

— Dzięki.

Siedział na pniu bindugi, zmęczony, obolały i zfshoyjffr maty. Sam. Cahir gdzieś zniknął. Między palami przełamanego w połowie mostu płynęła zielonozłota Jaruga, połyskując w blasku zmierzającego na zachód słońca.

Uniósł głowę, słysząc kroki, stuk podków i chrzęst pancerzy.

— To on, miłościwa pani. Pozwólcie, pomogę wam zsiąść…

— Zoftaw.

Geralt podniósł głowę. Stała przed nim kobieta w zbroi kobieta o bardzo jasnych włosach, prawie tak jasnych, jak jego własne. Zrozumiał, że włosy nie były jasne, lecz siwe choć twarz kobiety nie nosiła znamion starości. Wieku dojrzałego, owszem. Ale nie starości.

Kobieta przyciskała do ust batystową chusteczkę z koronkowymi rąbkami. Chusteczka była silnie zakrwawiona.

— Wstańcie, panie — szepnął do Geralta jeden ze stojących obok rycerzy. - I złóżcie hołd. To królowa.

Wiedźmin wstał. I ukłonił się, pokonując ból w krzyżach.