Milva zbliżyła się, po drodze wyrywając strzałę z zabitego.
— Dziękuję ci — rzekł Wiedźmin. - Jaskier, podziękuj. To jest Milva Barring. Dzięki niej żyjemy.
Milva wyrwała strzałę z drugiego trupa, obejrzała zakrwawiony grot. Jaskier zamamrotał niewyraźnie, schylił się w dwornym, acz nieco rozdygotanym ukłonie, po czym upadł na kolana i zwymiotował.
— Kto on zacz? — łuczniczka wytarła grot o mokre liście, wsadziła strzałę do kołczana. - Druh twój, wiedźminie?
— Tak. Nazywa się Jaskier. Jest poetą.
— Poeta — Milva popatrzyła na rzucanego suchymi już torsjami trubadura, potem podniosła wzrok. - Kiedy tak, tedy pojmuję. Jeśli czego nie pojmuję, to czemu on tu rzyga, miast gdzie w cichości rymy pisać. Nie moja zresztą rzecz.
— W pewnej mierze twoja. Ocaliłaś mu skórę. Mnie też. Milva otarła spryskaną deszczem twarz, na której wciąż jeszcze można było dostrzec odcisk cięciwy. Choć strzelała kilkakrotnie, odcisk był tylko jeden — cięciwa za każdym razem przylegała dokładnie w tym samym miejscu.
— Byłam w olszynie już wtedy, gdy gadaliście z havekarem — powiedziała. - Nie chciałam, by szelma mnie widział, no i nie było musu. A potem nadjechali ci drudzy i zaczęła się sieczka. Kilku nieźle rozharatałeś. Umiesz mieczem obracać, trza ci przyznać. Chociażeś przecie kuternoga. Było ci jeszcze zostać w Brokilonie, kurować kulas. Pogorszysz, to do końca żywota kusztykać możesz, miarkujesz chyba?
— Przeżyję.
— I mnie się tak widzi. Bo jechałam za tobą w ślad, by cię ostrzec. I zawrócić. Nic nie będzie z twojej wyprawy. Na południu wojna. Od Drieschot idą na Brugge nilfgaardzkie wojska.
— Skąd wiesz?
— A choćby stąd — dziewczyna szerokim gestem wskazała na trupy i konie. - Przecie to Nilfgaardczyki! Słońc na szlemach nie widzisz? Haftów na czaprakach? Zbierajcie się, bierzem nogi za pas, wnet mogą tu dalsi nadciągnąć. Ci tutaj podjazdem szli.
— Nie myślę — pokręcił głową — żeby to był podjazd albo straż przednia. Po coś innego tu przyjechali.
— A po co, ciekawość?
— Po to — wskazał na leżącą na wozie sosnową trumnę, ściemniałą od deszczu. Padało już słabiej i przestało grzmieć. Burza przesuwała się ku północy. Wiedźmin podniósł leżący wśród liści miecz, wskoczył na wóz, klnąc z cicha, bo kolano wciąż jednak przypominało się bólem.
— Pomóż mi to otworzyć.
— Cóż to, umarlaka chcesz… — Milva urwała, widząc wywiercone w wieku otwory. - Do licha! Żywego hayekar w tym pudle wiózł?
— To jakiś jeniec — Geralt podważył wieko. - Handlarz czekał tu na Nilfgaardczyków, by im go przekazać. Wymienili się hasłem i odzewem…
Wieko oderwało się z trzaskiem, odsłaniając zakneblowanego człowieka, rzemiennymi pętlami przykrępowanego do boków trumny za ręce i nogi. Wiedźmin pochylił się. Przyjrzał uważniej. I jeszcze raz, jeszcze uważniej. I zaklął.
— No, proszę — powiedział przeciągle. - A to siurpryza. Kto by się spodziewał?
— Ty go znasz, wiedźminie?
— Z widzenia — uśmiechnął się paskudnie. - Schowaj nóż, Milva. Nie rozcinaj mu pęt. To jest, jak widzę, wewnętrzna nilfgaardzka sprawa. Nie powinniśmy się wtrącać. Zostawimy go tak, jak jest.
— Czy ja dobrze słyszę? - odezwał się zza ich pleców Jaskier. Był wciąż jeszcze blady, ale ciekawość już przemogła inne emocje.
— Chcesz zostawić w lesie związanego człowieka? Domyślam się, że rozpoznałeś kogoś, z kim masz na pieńku, ale to jest przecież jeniec, do diabła! Był więźniem ludzi, którzy dybali na nas i omal nie zabili. Wróg naszych wrogów…
Urwał, widząc, że Wiedźmin wyciąga nóż z cholewy. Milva chrząknęła cicho. Ciemnobłękitne, mrużone dotychczas przed kroplami deszczu oczy związanego rozszerzyły się. Geralt pochylił się i rozciął pętlę wiążącą jego lewe ramię.
— Spójrz, Jaskier — powiedział, chwytając za nadgarstek i podnosząc uwolnioną rękę. - Widzisz tę szramę na dłoni? To Ciri go cięła. Na wyspie Thanedd, miesiąc temu. To Nilfgaardczyk. Przyjechał na Thanedd specjalnie po to, by uprowadzić Ciri. Cięła go, broniąc się przed porwaniem.
— Na nic przecie zdała się ta obrona — mruknęła Milva. - Coś tu jednakoż, tak sobie myślę, kupy się nie dzierży. Jeśli onże twoją Ciri z ostrowu dla Nilfgaardu porwał, jaką modą do tej trumny popadł? Czemu go hayekar Nilfgaardczykom właśnie wydawał? Zdejmij mu z gęby knebel, wiedźminie. Może nam co powie?
— Wcale nie chcę go słuchać — powiedział głucho. - Już teraz ręka mnie świerzbi, by go pchnąć, gdy tak leży i patrzy. Ledwo się hamuję. Gdy się odezwie, nie pohamuję się. Nie wszystko o nim wam powiedziałem.
— Nie hamuj się tedy — Milva wzruszyła ramionami. - Pchnij, jeśli taki to niegodziwiec. Ale co rychlej, bo czas nagli. Mówiłam, Nilfgaardczyków tylko patrzeć. Idę po mego konia.
Geralt wyprostował się, puszczając rękę związanego.
Ten natychmiast zdarł z ust i wypluł knebel. Ale nie odzywał się. Wiedźmin rzucił mu nóż na pierś.
— Nie wiem, za jakie grzeszki wsadzili cię do tej — skrzynki, Nilfgaardczyku — powiedział. - I nie obchodzi mnie to. Zostawiam ci ten kozik, oswobodź się sam. Czekaj tu na swoich albo umykaj w lasy, twoja wola.
Jeniec milczał. Skrępowany i ułożony w drewnianym pudle wyglądał jeszcze nędzniej i bezbronniej niż na Thanedd, a tam Geralt widział go na kolanach, rannego, dygoczącego ze strachu w kałuży krwi. Wyglądał też znacznie młodziej. Wiedźmin nie dawał mu więcej niż dwadzieścia pięć lat.
— Darowałem ci życie na wyspie — dodał. - Darowuję i teraz. Ale to już ostatni raz. Przy następnym spotkaniu zabiję jak psa. Pamiętaj o tym. Gdyby ci przyszło do głowy namówić kamratów do pościgu za nami, zabierz tę trumnę ze sobą. Przyda ci się. Jedziemy, Jaskier.
— A chyżo! — krzyknęła Milva, zawracając galopem z wiodącej na zachód ścieżki. - Ale nie tędy! W lasy, psia mać, w lasy!
— Co się stało?
— Od Wstążki jazda idzie ku nam wielką kupą! To Nilfgaard! Czego się gapicie? W konie, nim nas ogarną!
Bitwa o wieś trwała już dobrą godzinę i nadal nic nie wskazywało na to, by miała się ku końcowi. Piechurzy, broniący się zza kamiennych murków, płotów i ustawionych w zaporę wozów, odparli już trzy ataki konnicy, szarżującej na nich po grobli. Szerokość grobli nie pozwalała konnym nabrać frontalnego impetu, a piechurom umożliwiała skoncentrowanie obrony. W rezultacie fala jazdy za każdym razem rozbijała się o barykady, zza których zdesperowani, ale zajadli knechci razili ciżbę jeźdźców deszczem bełtów i strzał. Ostrzelana kawaleria kotłowała się i kłębiła, a wówczas obrońcy wypadali na nią szybkim kontratakiem, łupiąc ile wlezie berdyszami, gizannami i okutymi bojowymi cepami. Konnica wycofywała się nad stawy, zostawiając trupy ludzi i koni, piesi zaś kryli się za barykadą i obrzucali wroga plugawymi wyzwiskami. Po jakimś czasie konnica formowała się i atakowała ponownie. I tak dalej.
— Ciekawe, kto bije się z kim? — po raz kolejny spytał Jaskier, niewyraźnie, albowiem właśnie trzymał w ustach i próbował zmiękczyć wyproszony u Milvy suchar.
Siedzieli na samym skraju urwiska, dobrze ukryci wśród jałowców. Mogli obserwować bitwę nie lękając się, że ich samych ktoś dostrzeże. Dokładniej biorąc, musieli obserwować. Nie mieli innego wyjścia. Przed nimi była bitwa, za nimi płonące lasy.
— Nietrudno zgadnąć — Geralt niechętnie zdecydował się wreszcie odpowiedzieć na pytanie Jaskra. - Konni to Nilfgaardczycy.
— A piesi?
— Piesi to nie Nilfgaardczycy.
— Konni to regularna jazda z Verden — powiedziała Milva, do tej pory ponura i podejrzanie małomówna. - Wyszyte szachownice mają na jukach. A ci we wiosce to bruggeńskie zaciężne wojaki. Toć po chorągwi poznać.
W samej rzeczy, rozochoceni kolejnym sukcesem knechci wznieśli nad szańcem zielony sztandar z białym krzyżem kotwicznym. Geralt przyglądał się uważnie, ale wcześniej sztandaru nie dostrzegł, obrońcy podnieśli go dopiero teraz. Widocznie na początku bitwy gdzieś się zapodział.
— Długo tu będziemy siedzieć? - spytał Jaskier.
— Masz tobie — mruknęła Milva — Pytanie zadał. Rozejrzyj się! Jak się nie obrócisz, tak rzyć z tyłu.
Jaskier nie musiał rozglądać się ani obracać. Cały widnokrąg pasiasty był od słupów dymu. Najgęściej dymiło na północy i zachodzie, tam, gdzie któreś z wojsk podpaliło lasy. Liczne dymy biły też w niebo na południu, tam, dokąd zmierzali, gdy drogę zagrodziła im bitwa. Ale w ciągu godziny, jaką spędzili na wzgórzu, dymy uniosły się również na wschodzie.
— Wszelakoż — podjęła łuczniczka po chwili, patrząc na Geralta — to mnie, wiedźminie, iście ciekawi, cóż to teraz począć zamyślasz. Za nami Nilfgaard i płonąca knieja, co przed nami, sam miarkujesz. Jakie tedy masz plany?
— Moje plany nie uległy zmianie. Przeczekam tę bijatykę i ruszam na południe. Nad Jarugę.
— Chyba rozumu zbyłeś — wykrzywiła się Milva. - Przecie widzisz, co się dzieje. Gołym przecie okiem widać, że to nie jakaś tam rajza kup swawolnych, ale wojna co się zowie. Nilfgaard pospołu z Verden idzie. Na południu Jarugę już, pewnie przeszli, pewnie już całe Brugge, a może i Sodden w ogniu…
— Muszę dotrzeć do Jarugi.
— Pięknie. A potem?
— Znajdę łódź, popłynę z prądem, spróbuję przedostać się do ujścia. Później statek… Stamtąd, do cholery, muszą kursować jakieś statki…
— Do Nilfgaardu? — parsknęła. - Plany nie uległy zmianie?
— Nie musisz mi towarzyszyć.
— Iście, nie muszę. I chwalić bogów, bo ja śmierci nie szukam. Lękać się jej nie lękam, ale to ci muszę rzec: zabić się dać, niewielka to sztuka.
— Wiem — odpowiedział spokojnie. - Mam praktykę. Nie wędrowałbym w tamte strony, gdybym nie musiał. Ale muszę, więc jadę. Nic mnie nie powstrzyma.
— Ha — zmierzyła go wzrokiem. - Ależ głos, jakby kto nożem dno starego garnka drapał. Gdyby cię cesarz Emhyr słyszał, w gacie by pewnie popuścił ze strachu. Do mnie, straże, do mnie, hufce moje cesarskie, biada, biada, już tu do mnie do Nilfgaardu Wiedźmin czółnem płynie, wraz tu będzie, życia i korony zbawi! Zgubionym!