Milczeli długo. Po jasnym od łun niebie sunęły chmury, przesłaniając migocące gwiazdy.
— Chcę wam coś powiedzieć — rzekł wreszcie Geralt. - Ale przyrzeknijcie, że nie będziecie się śmiać.
— Gadaj.
— Miałem dziwne sny. W Brokilonie. Początkowo myślałem, że to majaczenia. Coś z moją głową. Widzicie, na Thanedd zdrowo przylali mi w łeb. Ale od paru dni śnię wciąż ten sam sen. Ciągle ten sam.
Jaskier i Milva milczeli.
— Ciri — podjął po chwili — nie śpi w pałacu pod brokatowym baldachimem. Jedzie konno przez jakąś zakurzoną wieś… Wieśniacy pokazują ją palcami. Nazywają ją imieniem, którego nie znam. Psy ujadają. Ona nie jest sama. Są tam inni. Jest krótko ostrzyżona dziewczyna, ta trzyma Ciri za rękę… Ciri uśmiecha się do niej. Nie podoba mi się ten uśmiech. Nie podoba mi się jej ostry makijaż… A najmniej podoba mi się to, że jej tropem podąża śmierć.
— Gdzież tedy dziewczyna jest? — zamruczała Milva przytulając się do niego jak kot. - Nie w Nilfgaardzie?
— Nie wiem — powiedział z trudem. - Ale ten sam sen śniłem kilkakrotnie. Problem polega na tym, że ja nie wierzę w takie sny.
— Głupiś tedy. Ja wierzę.
— Nie wiem — powtórzył. - Ale czuję. Przed nią jest ogień, a za nią śmierć. Muszę się spieszyć.
O świcie zaczęło padać. Nie tak, jak poprzedniego dnia, gdy burzy towarzyszyła silna, lecz krótkotrwała ulewa. Niebo poszarzało i zasnuło się ołowianym nalotem. Zaczęło mżyć, drobno, równo i dokuczliwie siąpić.
Jechali na wschód. Milva prowadziła. Gdy Geralt zwrócił jej uwagę, że Jaruga jest na południu, łuczniczka zburczała go i przypomniała, ze to ona jest przewodniczką i że wie, co robi. Nie odzywał się więcej. W końcu, ważne było to, że jechali. Kierunek nie miał większego znaczenia.
Jechali w milczeniu, mokrzy, zziębnięci, skurczeni na kulbakach. Trzymali się leśnych ścieżek, przemykali wzdłuż duktów, przecinali gościńce. Zapadali w gąszcz, słysząc łomot kopyt ciągnącej drogami kawalerii. Szerokim łukiem omijali bitewny wrzask i zgiełk. Przejeżdżali obok ogarniętych pożarem wsi, obok dymiących i żarzących się zgliszcz, mijali osady i sadyby, po których zostały tylko czarne kwadraty wypalonej ziemi i ostry smród zmoczonej deszczem spalenizny. Płoszyli stada wron żerujących na trupach. Mijali grupy i kolumny uginających się pod tobołami, uciekających przed wojną i pożogą wieśniaków, otępiałych, reagujących na pytania tylko lękliwym, nierozumiejącym i niemym uniesieniem pustych od nieszczęścia i zgrozy oczu.
Jechali na wschód, wśród ognia i dymu, wśród mżawki i mgły, a przed ich oczami przewijał się gobelin wojny. Obrazy.
Był obraz z żurawiem, czarną krechą sterczącym wśród ruin spalonej wioski. Na żurawiu wisiał nagi trup. Głową w dół. Krew ze zmasakrowanego krocza i brzucha ściekła mu na pierś i twarz, soplami zwisała z włosów. Na plecach trupa widać było runę Ard. Wyciętą nożem.
— An'givare — powiedziała Milva, odrzucając mokre włosy z karku. - Wiewiórki tu były.
— Co to znaczy, an'giyare?
— Donosiciel.
Był obraz z koniem, osiodłanym siwkiem w czarnym kropierzu. Koń chwiejnie stąpał skrajem pobojowiska, klucząc między kupami trupów i wbitymi w ziemię ułomkami włóczni, rżał cicho i przejmująco, wlókł za sobą wnętrzności wywalone z rozprutego brzucha. Nie mogli go dobić — oprócz konia po pobojowisku krążyli obdzierający zwłoki maruderży.
Był obraz z rozkrzyżowaną dziewczyną, leżącą niedaleko spalonego obejścia, nagą, zakrwawioną, wpatrzoną w niebo zeszklonymi oczyma.
— Gadają, wojaczka męska rzecz — zawarczała Milva. - Ale nad babą się nie zlitują, muszą sobie pofolgować. Bohaterowie, psia ich mać.
— Masz rację. Ale nie zmienisz tego.
— Już zmieniłam. Uciekłam z domu. Nie chciałam zamiatać chałupy i szorować podłogi. I czekać, aż nadjada, chałupę podpalą, a mnie rozłożą na tej podłodze i…
Nie dokończyła, popędziła konia.
A później był obraz ze smolarnią. Wtedy to Jaskier wyrzygał wszystko, co tego dnia zjadł, to znaczy suchar i połówkę sztokfisza.
W smolami Nilfgaardczycy — a może Scoia'tael — rozprawili się z pewną liczbą jeńców. Jaka to była liczba, nie dało się stwierdzić nawet w przybliżeniu. Bo do rozprawy posłużyły nie tylko strzały, miecze i lance, ale i znaleziony w smolami drwalski sprzęt — siekiery, ośniki i piły rozpłatnice.
Były jeszcze inne obrazy, ale Geralt, Jaskier i Milva już ich nie zapamiętali. Wyrzucili je z pamięci.
Zobojętnieli.
Przez następne dwa dni nie przejechali nawet dwudziestu mil. Padało nadal. Chłonna po letniej suszy ziemia opiła się już wodą do przesytu, leśne dróżki zamieniły się w błotniste ślizgawki. Mgły i opary odebrały im możliwość obserwowania dymów pożarów, ale smród spalenizny wskazywał, że wojska są wciąż niedaleko i nadal palą wszystko, czego ima się ogień.
Uciekinierów nie widzieli. Byli wśród lasów sami. Przynajmniej tak myśleli.
Geralt pierwszy usłyszał chrapnięcie idącego w ślad za nimi konia. Z kamienną twarzą zawrócił Płotkę. Jaskier otworzył usta, ale Milva gestem nakazała mu milczenie, wyjęła łuk z sajdaka przy siodle.
Jadący za nimi wyłonił się z zarośli. Zobaczył, że czekają na niego i zatrzymał konia, cisawego ogiera. Stali tak w ciszy przerywanej tylko szumem deszczu.
— Zabroniłem ci jechać za nami — powiedział wreszcie Wiedźmin.
Nilfgaardczyk, którego Jaskier ostatni raz widział w trumnie, wbił oczy w mokrą grzywę. Poeta ledwie go poznał, odzianego w kolczugę, skórzany kaftan i płaszcz, bez wątpienia zwleczone z któregoś z zabitych przy wozie havekara. Zapamiętał jednak młodą twarz, której od czasu przygody pod bukiem nie zdołał zmienić skąpo sypiący się zarost.
— Zabroniłem ci — powtórzył Wiedźmin.
— Zabroniłeś — przyznał wreszcie młodzik. Mówił bez nilfgaardzkiego akcentu. - Ale ja muszę.
Geralt zeskoczył z konia, podał wodze poecie. I wyciągnął miecz.
— Zsiądź — powiedział spokojnie. - Zaopatrzyłeś się już w kawałek żelaza, jak widzę. To dobrze. Nijak mi było cię zarzynać, gdy byłeś bezbronny. Teraz to co innego. Zsiadaj.
— Nie będę z tobą walczył. Nie chcę.
— Domyślam się. Jak wszyscy twoi rodacy, wolisz inny rodzaj walki. Taki, jak w tej smolarni, obok której musiałeś przejechać, jadąc naszym tropem. Zsiadaj, powiedziałem.
— Jestem Cahir Mawr Dyffryn aep Ceallach.
— Nie prosiłem, byś się przedstawiał. Rozkazałem, byś zsiadł.
— Nie zsiądę. Nie chcę się z tobą bić.
— Milva — Wiedźmin skinął na łuczniczkę. - Zrób mi łaskę, zabij pod nim konia.
— Nie! — Nilfgaardczyk uniósł rękę, zanim Milva osadziła strzałę na cięciwie. - Nie, proszę. Zsiadam.
— Lepiej. A teraz dobądź miecza, synku.
Młodzik splótł ręce na piersi.
— Zabij mnie, jeśli chcesz. Jeśli wolisz, każ tej elfce zastrzelić mnie z łuku. Nie będę się z tobą bił. Jestem Cahir Mawr Dyffiyn… syn Ceallacha. Chcę… Chcę się do was przyłączyć.
— Chyba się przesłyszałem. Powtórz.
— Chcę się do was przyłączyć. Jedziesz na poszukiwanie dziewczyny. Chcę ci pomóc. Muszę ci pomóc.
— To jest szaleniec — Geralt odwrócił się do Milvy i Jaskra. - Doznał pomieszania zmysłów. Mamy do czynienia z szaleńcem.
— Pasowałby do kompanii — mruknęła Milva. - Jak ulał by pasował.
— Przemyśl jego propozycję, Geralt — zadrwił Jaskier — Koniec końców, to nilfgaardzki szlachcic. Może z jego pomocą łatwiej nam będzie przedostać się do…
— Trzymaj jęzor na wodzy — przerwał mu ostro Wiedźmin. - Dalejże, dobądź miecza, Nilfgaardczyku.
— Nie będę się bił. I nie jestem Nilfgaardczykiem. Pochodzę z Vicovaro, a nazywam się…
— Nie obchodzi mnie, jak się nazywasz. Dobądź broni.
— Nie.
— Wiedźminie — Milva przechyliła się w siodle, splunęła na ziemię. - Czas bieży, a deszcz moczy. Nilfgaardczyk nie chce ci stanąć, a ty, choć srogie stroisz miny, przecie go nie zarąbiesz z zimną krwią. Mamy tak sterczeć, tu do usranej śmierci? Wsadzę jego ciskowi strzałę w słabiznę i jedźmy w swoją drogę. Pieszo za nami nie nadąży.
Cahir, syn Ceallacha, jednym susem dopadł cisawego ogiera, wskoczył na siodło i pogalopował z powrotem, krzykiem popędzając wierzchowca do szybszego biegu. Wiedźmin przez chwilę patrzył za nim, potem wsiadł na, Płotkę. W milczeniu. I nie oglądając się.
— Starzeję się — mruknął po jakimś czasie, gdy Plotka zrównała się z karoszem Milvy. - Zaczynam miewać skrupuły.
— Ano, zdarza się u starych — łuczniczka spojrzała na niego ze współczuciem. - Odwar z miodunki pomaga na to. A na razie kładź sobie poduszeczkę na siodło.
— Skrupuły — wyjaśnił poważnie Jaskier — to nie to samo co hemoroidy, Milva. Mylisz pojęcia.
— A kto by tam pojął wasze mądre gadanie! Ustawicznie gadacie, to jeno umiecie! Dalej, w drogę!
— Milva — zapytał po chwili Wiedźmin, chroniąc twarz przed deszczem siekącym w galopie. - Zabiłabyś pod nim konia?
— Nie — przyznała niechętnie. - Koń niczemu nie winien. A i ten Nilfgaardczyk… Po kiego biesa on za nami śledzi? Czemu gada, że musi?
— Niech mnie diabli, jeśli wiem.
Padało nadal, gdy nagle las się skończył i wyjechali na gościniec wijący się wśród wzgórz z południa na północ. Lub odwrotnie, stosownie do punktu widzenia. To, co zobaczyli na gościńcu, nie zaskoczyło ich. Widzieli to już. Wywrócone i wybebeszone wozy, trupy koni, porozrzucane pakunki, juki i łuby. I złachmanione, zastygłe w dziwnych pozach kształty, które jeszcze niedawno były ludźmi.
Podjechali bliżej, bez lęku, Bo widoczne było, że rzeź miała miejsce nie dziś, lecz wczoraj lub przedwczoraj. Nauczyli się już rozpoznawać takie rzeczy, a może wyczuwali je iście zwierzęcym instynktem, który obudziły i wyczuliły w nich poprzednie dni. Nauczyli się też penetrować pobojowiska, bo niekiedy — rzadko — udawało się im znaleźć wśród porozrzucanego dobytku odrobinę prowiantu albo worek paszy.