Zatrzymali się przy ostatnim furgonie rozgromionej kolumny, zepchniętym do rowu, przechylonym na piastę strzaskanego koła. Pod wozem leżała tęga kobieta z nienaturalnie zgiętą szyją. Kołnierz kabata pokrywały rozmyte przez deszcz wężyki zakrzepłej krwi z rozszarpanej małżowiny ucha, z którego wydarto kolczyk. Na kryjącej wóz płachcie widniał napis: "Vera Loewenhaupt i Synowie". Synów w pobliżu nie było widać.
— To nie chłopi — zacisnęła wargi Milva. - To kupcy.
— Szli z południa, od Dillingen ku Brugge, tutaj ich naścignęli. Niedobrze jest, wiedźminie. Myślałam już tutaj ku południu wykręcić, ale teraz iście nie wiem, co czynić.
Dillingen i całe Brugge już niechybnie w nilfgaardzkich rękach, tędy do Jarugi nie dojdziemy. Mus nam dalej na wschód, przez Turlough. Tam lasy i bezludzie, tamtędy wojsko nie pójdzie.
— Nie jadę dalej na wschód — zaprotestował. - Muszę dostać się do Jarugi.
— Dostaniesz się — odrzekła niespodziewanie spokojnie. - Ale bezpieczniejszym szlakiem. Jeśli stąd na południe ruszysz, popadniesz Nilfgaardczykom prosto w paszczę. Nic nie zyskasz.
— Zyskam czas — warknął. - Jadąc na wschód, wciąż i go tracę. Mówiłem wam, nie mogę sobie na to…
— Cicho — powiedział nagle Jaskier, obracając konia. - Przestańcie na chwilę gadać.
— Co się stało?
— Słyszę… śpiew.
Wiedźmin pokręcił głową. Milva parsknęła.
— Omamy masz, poeto.
— Cicho! Zamknijcie się! Ktoś śpiewa, mówię wam! Nie słyszycie?
Geralt ściągnął kaptur, Milva również nadstawiła uszu, po chwili spojrzała na wiedźmina i w milczeniu kiwnęła głową.
Muzyczny słuch nie zawodził trubadura. To, co wydawało się niemożliwe, okazało się prawdą. Stali oto w środku lasu, wśród mżawki, na drodze zasłanej trupami, a dobiegał ich śpiew. Od południa ktoś nadchodził, śpiewając raźnie i wesoło.
Milva szarpnęła wodze karosza, gotowa do ucieczki ale Wiedźmin powstrzymał ją gestem. Był ciekawy. Bo śpiew, który słyszeli, nie był groźnym, rytmicznym, dudniącym wielogłosowo śpiewem maszerującej piechoty ani buńczuczną piosenką kawalerzystów. Zbliżający się śpiew nie budził lęku. Wręcz przeciwnie.
Deszcz szumiał w listowiu. Zaczęli rozróżniać słowa piosenki. Wesołej piosenki, zdającej się w tym pejzażu wojny i śmierci czymś obcym, nienaturalnym i absolutnie. nie na miejscu.
Jaskier nagle zaśmiał się, wyciągnął spod mokrego płaszcza lutnię, nie bacząc na sykania wiedźmina i Milvy szarpnął struny i zawtórował na całe gardło:
— Hu-hu-ha!!! - odwrzasnęły z całkiem bliska liczne głosy.
Huknął gromki śmiech, ktoś przenikliwie zagwizdał na palcach, po czym zza zakrętu gościńca wyłoniła się dziwna, acz malownicza kompania, maszerująca gęsiego, rozbryzgująca błoto rytmicznymi uderzeniami ciężkich buciorów.
— Krasnoludy — stwierdziła półgłosem Milva. - Ale to nie Scoia'tael. Bród nie mają zaplecionych.
Nadchodzących było sześciu. Odziani byli w krótkie, mieniące się niezliczonymi odcieniami szarości i brązu płaszcze z kapturami, noszone zwykle przez krasnoludy w czasie słoty. Płaszcze takie, jak wiedział Geralt, miały zaletę absolutnej wodoodporności, uzyskiwaną w drodze kilkunastoletniej impregnacji dziegciem, kurzem z gościńców i resztkami tłustej strawy. Praktyczna ta przyodziewa przechodziła z ojca na najstarszego syna, toteż dysponowały nią z reguły wyłącznie dojrzałe krasnoludy. Krasnolud osiągał dojrzałość, gdy broda sięgała mu pasa, co następowało zwykle w wieku pięćdziesięciu pięciu lat.
Żaden ze zbliżających się nie wyglądał na młodszego. Ale i nie na starszego.
— Prowadzą ludzi — mruknęła Milva, ruchem głowy wskazując Geraltowi grupkę wyłaniającą się z lasu w ślad za szóstką krasnali. - Niechybnie zbiegów, bo tobołami objuczeni.
— Sami też objuczeni są nieźle — stwierdził Jaskier.
W samej rzeczy, każdy krasnolud taszczył bagaż, pod którym w krótkim czasie padłby niejeden człowiek i niejeden koń. Oprócz zwykłych rukzaków i sakw Geralt dostrzegł zamczyste kuferki, spory miedziany kociołek i coś, co wyglądało jak mała komódka. Jeden niósł na plecach koło od wozu.
Idący na czele nie niósł bagażu. Za pasem miał niewielki toporek, na plecach długi miecz w pochwie owiniętej skórami pręgowatych kotów, a na ramieniu zieloną, mokrą, i nastroszoną papugę. Właśnie ten ich pozdrowił.
— Witajcie! — ryknął, zatrzymując się pośrodku drogi i biorąc pod boki. - Czasy takie, że lepiej wilka spotkać w boru niźli człowieka, a jeśli już, to radziej spotkanego bełtem z kuszy niźli dobrym słowem powitać! Ale kto śpiewem wita, kto muzyką się przedstawia, ten widać swój chłop! Albo i swoja baba, z przeproszeniem miłej pani! Witajcie. Jestem Zoltan Chivay.
— Jestem Geralt — przedstawił się po chwili wahania Wiedźmin. - ten, który śpiewał, to Jaskier. A to jest Milva.
— Rrr-rrwa mać! - zaskrzeczała papuga.
— Zamknij dziób — warknął na ptaka Zoltan Chivay. - Wybaczcie. Mądre to zamorskie ptaszysko, ale nieobyczajne. Dziesięć talarów za cudaka dałem. Zowie się Feldmarszałek Duda. A to reszta mojej kompanii. Munro Byuys, Yazon Yarda, Caleb Stratton, Figgis Merluzzo i Percival.. Schuttenbach.
Percival Schuttenbach nie był krasnoludem. Spod mokrego kaptura, miast skołtunionej brody, wyzierał długi i szpiczasty nos, niezawodnie określający przynależność posiadacza do starej i szlachetnej rasy gnomów.
— A tamci — Zoltan Chivay wskazał na zatrzymaną i skupioną opodal grupkę — to uciekinierzy z Kernów. Jak widzicie, same baby z dzieciakami. Było ich więcej, ale Nilfgaard ogarnął ich grupę trzy dni temu, wyrżnął i rozproszył. Natknęliśmy się na nie w lasach i teraz wspólnie idziemy.
— Śmiało idziecie — pozwolił sobie na uwagę Wiedźmin. - Gościńcem i ze śpiewem.
— Nie wydaje mi się — poruszył brodą krasnolud — by marsz z płaczem był lepszym rozwiązaniem. Od Dillihngen szliśmy lasami, cicho i skrycie, gdy wojska przeszły, wyszliśmy na gościniec, by czas nadrobić. - Urwał, popatrzył po pobojowisku.
— Do takich widoków — wskazał na trupy — przywykliśmy. Od samego Dillingen, od Jarugi, na gościńcach jedna śmierć… Należeliście do tych tutaj?
— Nie. Nilfgaard wyrżnął kupców.
— Nie Nilfgaard — pokręcił głową krasnolud, z beznamiętną miną patrząc na zabitych. - Scoia'tael. Regularne wojsko nie trudzi się wyciąganiem strzał z trupów. A dobry grot kosztuje pół korony.
— Zna się — mruknęła Milva.
— Dokąd idziecie?
— Na południe — odrzekł natychmiast Geralt.
— Odradzam — Zoltan Chivay znowu pokręcił głową. - Tam istne piekło, ogień i zagłada. Dillingen już niechybnie zdobyte, coraz większe siły Czarnych przechodzą Jarugę, lada moment zaleją całą dolinę na prawym brzegu. Jak widzicie, są też już przed nami, na północy, idą na miasto Brugge. Jedyny rozumny zatem kierunek ucieczki To wschód.
Milva wymownie spojrzała na wiedźmina, a Wiedźmin powstrzymał się od komentarza.
— My właśnie na wschód zmierzamy — ciągnął Zoltan Chivay. - Jedyna szansa to skryć się za front, a od wschodu, od rzeki Iny, ruszą się w końcu wojska temerskie. Chcemy tedy iść leśnymi duktami do wzgórz. Turiough, potem Starą Drogą do Sodden, do rzeki Chotli, która do Feny wpada. Chcecie, pomaszerujemy razem. Jeśli wam wadzić nie będzie, że wolno. Wy macie konie, a nam ucieknierzy zwalniają tempo.
— Wam wszelakoż — odezwała się Milva, patrząc na niego przenikliwie — jakoś to nie wadzi. Krasnolud, nawet bagażem, piechty trzydzieści mil dziennie może zrobić. Bez mała tyle, co konny człowiek. Ja znam Starą Drogę. Bez zbiegów bylibyście nad Chotlą w jakie trzy dni.
— To są baby z dziećmi — Zoltan Chivay wypiął brodę i brzuch. - Nie zostawimy ich na łasce losu. Doradzalibyście coś przeciwnego, hę?
— Nie — powiedział Wiedźmin. - Nie doradzalibyśmy.
— Rad jestem to słyszeć. Znaczy, nie zmyliło mnie pierwsze wrażenie. Jakże więc? Idziemy w kompanii?
Geralt spojrzał na Milvę, łuczniczka kiwnęła głową.
— Dobra — Zoltan Chivay zauważył kiwnięcie. - W drogę tedy, nim nas tu na gościńcu jaki podjazd ogarnie. Ale najsamprzód… Yazon, Munro, spenetrujcie wozy. Jeśli coś pożytecznego tam ostało, zabrać sakum-pakum. Figgis, sprawdź, czy nasze koło pasuje do tego małego furgonku, zdałby dla nas w sam raz.
— Pasuje! — wrzasnął po chwili ten, który taszczył koło. - Jakby od tego było!
— A widzisz, barani łbie? Dziwowałeś się, kiedym ci wczoraj kazał to koło wziąć i nieść! Montuj! Pomóż mu, Caleb!
W imponująco krótkim czasie wyposażony w nowe koło wóz nieboszczki Very Loewenhaupt, odarty z plandeki i wszelkich niepotrzebnych elementów, wyciągnięty został z rowu na drogę. Migiem zwalono na niego cały bagaż. Po namyśle Zoltan Chivay rozkazał posadzić na wóz również dzieci. Polecenie wykonane zostało z ociąganiem — Geralt zauważył, że uciekinierki boczą się na krasnoludów i starają trzymać z daleka.
Jaskier z widocznym niesmakiem przyglądał się dwóm krasnoludom, przymierzającym ściągnięte z trupów sztuki odzieży. Pozostali myszkowali wśród wozów, ale niczego nie uznali za godne zabrania. Zoltan Chivay gwizdnął na palcach, dając im znać, że czas kończyć szabrowanie, po czym fachowym wzrokiem obrzucił Płotkę, Pegaza i karosza Milvy.
— Wierzchowe — stwierdził, z dezabrobatą kręcąc nosem. - Znaczy, do niczego. Figgis, Caleb, do dyszla. Będziemy zmieniać się w zaprzęgu. Wymaaaaaarsz!