Krasnoludy odpoczywały aktywnie. Figgis Merluzzo i Munro Bruys udali się na poszukiwanie grzybów. Zoltan, Yazon Yarda, Caleb Stratton i Percival Schuttenbach osiedli nie opodal wozu i bez wytchnienia grali w gwinta, ich ulubioną grę karcianą, której poświęcali każdą wolną chwilę, nawet w poprzednie, mokre wieczory. Wiedźmin przysiadał się niekiedy i kibicował, teraz uczynił podobnie. Skomplikowanych reguł tej typowo krasnoludzkiej gry nadal nie mógł pojąć, ale zachwycał się wyjątkowo starannym wykonaniem kart i malunkami figur. W porównaniu do kart, w które grali ludzie, karty krasnoludów były prawdziwymi arcydziełami poligrafii. Geralt po raz kolejny przekonywał się, że technika brodatego ludku byłą mocno zaawansowana bynajmniej nie wyłącznie w dziedzinie górnictwa, hutnictwa i metalurgii. To, że w konkretnej, karcianej dziedzinie zdolności krasnoludów nie pomogły im w zmonopolizowaniu rynku, wynikało z faktu, że karty były wśród ludzi wciąż mniej popularne od kości, a ludzcy hazardziści nie wywodzili się z grup przywiązujących wagę do estetyki. Ludzcy karciarze, których Wiedźmin miał niejedną okazję obserwować, grywali zawsze w wymamłane kartoniki, tak brudne, że przed położeniem na stół trzeba było je mozolnie odlepiać od palców. Figury były wymalowane tak niechlujnie, że odróżnienie panny od niżnika możliwe było tylko dzięki temu, że niżnik siedział na koniu. Który to koń bardziej zresztą przypominał kaleką łasicę.
Wizerunki na kartach krasnoludów wykluczały podobne pomyłki. Noszący koronę wyżnik był prawdziwie królewski, panna cycata i urodziwa, a uzbrojony w halabardę niżnik zawadiacko wąsaty. Figury te zwały się po krasnoludzku hraval, vaina i ballet, ale Zoltan i jego kompania używali w grze języka wspólnego i nazw ludzkich.
Słońce grzało, las parował, Geralt kibicował.
Podstawową zasadą krasnoludzkiego gwinta było coś przypominającego licytację na targu końskim — tak intensywnością, jak i natężeniem głosu licytujących. Następnie para zgłaszająca najwyższą "cenę" starała się zdobyć jak najwięcej wziątek, czemu druga para na wszelkie sposoby przeszkadzała. Rozgrywka przebiegała głośno i gwałtownie, a obok każdego gracza leżał gruby kij. Okładano się kijami dość rzadko, ale wymachiwano często.
— Jakeś grał, wołku ty zbożowy? Pało zakuta? Czemuś w listki, miast w serca wyszedł? Co to ja, dla krotochwili w serca wistowałem? Ach, wziąłbym pałę i walnął cię w ten głupi łeb!
— Miałem cztery listki z niżnikiem, myślałem wyoptymować!
— Cztery listki, a jużci! Chybaś własnego ptoka doliczył, karty na podołku dzierżący. Ty myśl trochę, Stratton, bo tu nie uniwersytet! Tu się w karty gra! No, ale i świnia burmistrza ograła, gdy dobre karty miała. Rozdawaj, Varda.
— Placek w dzwonki.
— Mała kupa w kule!
— Grał król w kule, przesrał koszulę. Dubel w listki!
— Gwint!
— Nie śpij, Caleb. Dubel z gwintem był! Co licytujesz?
— Duża kupa w dzwonki!
— Akces. Haaa! I co? Nikt nie gwintuje? Dudy w miech, synkowie? Wistujesz, Varda. Percival, jeszcze raz do niego mrugniesz, to cię tak pieprznę w oczodół, że do zimy nie pomrugasz.
— Niżnik.
— Panna!
— Wyżnikiem po niej! Panna wydymanna! Biję i ha, ha, jeszcze serca mam, na czarną godzinę ukryte! Niżnik, krayżka, kralka…
— I trumfem po niej! Kto nie ściąga kozery, ten jest cztery litery. I w kule! Aha, Zoltan? Tum cię w miętkie trafił!
— Widzieliście go, gnoma pieprzonego. Ech, wziąłbym pałę…
Nim Zoltan zrobił użytek z pały, z lasu dobiegł ich przeraźliwy wrzask.
Geralt zerwał się pierwszy. Zaklął w biegu, bo kolano znowu przeszył mu ból. Tuż za nim pospieszył Zoltan Chiyay, chwyciwszy z wozu swój omotany kocimi skórkami miecz. Percival Schuttenbach i reszta krasnoludów biegli za nimi, uzbrojeni w pałki, z tyłu podążał Jaskier, rozbudzony krzykiem. Z boku, z lasu wyskoczyli Figgis i Munro. Rzuciwszy koszyki z grzybami, oba krasnoludy złapały i odciągnęły uciekające dzieci. Nie wiadomo skąd pojawiła się Milva, w biegu wyciągając strzałę z kołczana i wskazując wiedźminowi miejsce, skąd dobiegał krzyk.
Niepotrzebnie. Geralt słyszał, widział i już wiedział, w czym rzecz.
Krzyczało jedno z dzieci, piegowata, dziewięcioletnia, może dziewuszka z warkoczykami. Stała jak wryta kilka, kroków przed stertą spróchniałych pni. Geralt doskoczył błyskawicznie, chwycił ją pod pachę, przerywając dziki pisk, kątem oka łowiąc ruch pomiędzy pniami. Cofnął się szybko, wpadając na Zoltana i jego krasnoludów: Milva, która również dostrzegła ruch wśród pniaków, napięła łuk.
— Nie strzelaj — syknął. - Zabierz stąd dzieciaka, prędko. A wy, cofnąć się. Tylko spokojnie. Nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów.
Z początku zdawało im się, że poruszyła się któraś ze spróchniałych kłód, iście jakby miała zamiar zleźć z nasłonecznionej sterty i poszukać cienia wśród drzew. Dopiero uważniejsze spojrzenia pozwoliły dostrzec nietypowe dla kłody elementy — przede wszystkim cztery pary cienkich nóg o gruzłowatych stawach wznoszących się nad pobrużdżonym, nakrapianym i podzielonym na racze segmenty pancerzem.
— Tylko spokojnie — powtórzył cicho Geralt. - Nie prowokujcie go. Niech was nie zwiedzie jego pozorna nieruchawość. Nie jest agresywny, ale potrafi poruszać się błyskawicznie. Jeśli poczuje się zagrożony, może zaatakować, a na jego jad nie ma odtrutki.
Stwór powolutku wpełzł na kłodę. Przyglądał się ludziom i krasnoludom, wolno obracając osadzonymi na słupkach oczami. Prawie się nie poruszał. Czyścił końce odnóży, po kolei unosząc je i starannie poszczypnjąc imponującymi, ostrymi żuwaczkami.
— Tyle było wrzasku — oświadczył nagle bez emocji Zoltan, stając obok wiedźmina — żem myślał, że to coś naprawdę strasznego. Na przykład kawalerzysta z ochotniczej verdeńskiej formacji. Albo prokurator. A to, ot, taki sobie wyrośnięty pająkowaty skorupiak. Trzeba przyznać, ciekawe formy potrafi przybierać natura.
— Już nie potrafi — odrzekł Geralt. - To, co tam siedzi, to jest okogłów. Twór Chaosu. Wymierający relikt pokoniunkcyjny, jeśli wiesz, o czym mówię.
— Pewnie, że wiem — krasnolud spojrzał mu w oczy. - Chociaż nie jestem wiedźminem, specem od Chaosu i takich stworzonek. No, wielcem ciekaw, co Wiedźmin teraz zrobi z reliktem pokoniunkcyjnym. Dokładniej mówiąc, ciekaw jestem, jak Wiedźmin to zrobi. Użyjesz własnego miecza czy wolisz mój sihill?
— Ładna broń — Geralt rzucił okiem na miecz, który Zoltan wyciągnął z omotanej kocimi skórkami pochwy, wykonanej z laki. - Ale nie będzie potrzebna.
— Ciekawe — powtórzył Zoltan. - Mamy zatem stać i przyglądać się sobie wzajem? Czekać, aż relikt poczuje się zagrożony? A może zawrócić i wezwać na pomoc Nilfgaardczyków? Co proponujesz, zabójco potworów?
— Przynieście z wozu chochlę i pokrywkę od kociołka.
— Co?
— Nie dyskutuj ze specem, Zoltan — odezwał się Jaskier.
Percival Schuttenbach kopnął się do wozu i w mgnieniu oka dostarczył wymagane przedmioty. Wiedźmin mrugnął do kompanii, po czym z całej siły jął walić łyżką w pokrywkę.
— Dość! Dość! - wrzasnął po chwili Zoltan Chivay, — przyciskając dłonie do uszu. - Chochelkę, kurwa, zniszczysz! Skorupiak uciekł! Uciekł już, cholera jasna!
— Jeszcze jak uciekał! - zachwycił się Percival. - Aż się kurzyło! Mokro jest, a kurzyło się za nim, niech ja skonam!
— Okogłów — wyjaśnił chłodno Geralt, oddając krasnoludom lekko pogięte kuchenne utensylia — ma niezwykle czuły i wrażliwy słuch. Nie ma uszu, ale słyszy, ze się tak wyrażę, całym sobą. W szczególności metalicznych dźwięków nie jest w stanie znieść. Doznaje bólu…
— Nawet w rzyci — przerwał Zoltan. - Wiem, bo ja też doznałem, gdy zacząłeś tłuc w pokrywkę. Jeśli monstrum ma słuch czulszy niźli ja, współczuję mu. Nie wróci on tu aby? Nie przyprowadzi kolegów?
— Nie sądzę, by na świecie pozostało wielu jego kolegów. Sam okogłów też z pewnością nieprędko wróci w te strony. Nie ma się czego lękać.
— O potworach dyskutował nie będę — zasępił się krasnolud. - Ale twój koncert na instrumenty blaszane słychać było pewnie aż na Wyspach Skellige, nie wykluczałbym, że jacyś miłośnicy muzyki już ciągną w te strony, lepiej, by nas tu nie zastali, gdy nadciągną. Zwijamy obóz, chłopcy! Hej, niewiasty, odziewać się i przeliczyć dzieci! Wymarsz, żywo!
Gdy zatrzymali się na nocleg, Geralt postanowił wyjaśnić niejasności. Zoltan Chivay tym razem nie zasiadł do gry w gwinta, nie było więc problemów z odciągnięciem go w ustronne miejsce na szczerą męską rozmowę. Zaczął bez owijania w bawełnę.
— Gadaj, skąd wiedziałeś, że jestem wiedźminem?
Krasnolud łypnął na niego i uśmiechnął się przebiegle.
— Mógłbym chełpić się przed tobą mą spostrzegawczością. Mógłbym powiedzieć, że zauważyłem, jak zmieniają się twoje oczy po zmierzchu i w pełnym słońcu. Mógłbym też wykazać, żem krasnolud bywały i słyszałem niejedno o Geralcie z Rivii. Ale prawda jest bardziej banalna. Nie patrz wilkiem. Tyś dyskretny, ale twój przyjaciel bard śpiewa i gada, gęba mu się nie zamyka. Stąd wiem, jaka twa profesja.
Geralt wstrzymał się z zadaniem kolejnego pytania. I słusznie.
— No, dobra — podjął Zoltan. - Jaskier wygadał wszystko. Wyczuć musiał, że szczerość sobie cenimy, a tego, żeśmy do was przyjaźnie usposobieni, nie musiał przecie wyczuwać, bo my usposobień nie kryjemy. Krótko: wiem, dlaczego ci tak na południe pilno. Wiem, jakie to ważne i pilne sprawy do Nilfgaardu cię wiodą. Wiem, kogo tam szukać zamierzasz. I nie tylko z plotek poety. Mieszkałem przed wojną w Cintrze i słyszałem opowieści o Dziecku Niespodziance i białowłosym wiedźminie, któremu Niespodzianka była przeznaczona.
Geralt i tym razem nie skomentował.
— Reszta — podjął krasnolud — to już kwestia obserwacji. Poniechałeś tego skorupiatego obrzydliwca, chociażeś Wiedźmin, a wiedźmińską wszakże sprawą jest takie monstra tępić. Ale potwór nic złego twojej Niespodziance nie wyrządził, więc pożałowałeś miecza, przepędziłeś go tylko, w pokrywkę tłukąc. Boś tyś teraz nie Wiedźmin, ale szlachetny rycerz, któren porwanej i uciśnionej dziewicy na ratunek spieszy.