— Wciąż mnie oczami wiercisz — dodał, nadal nie mogę doczekać się odpowiedzi lub komentarza. - Wciąż zdradę węszysz, niespokojny, jak też wyjawiony sekret przeciw tobie obrócić się może. Nie gryź się. Dojdziemy wspólnie do Iny, wzajem sobie pomagając, wspierając się wzajem. Taki sam cel przed tobą, jak i przed nami: przeżyć i żyć dalej. Po to, by szlachetną misję kontynuować. Albo żyć zwyczajnie, ale tak, by nie musieć wstydzić się w godzinie śmierci. Ty myślisz, żeś się odmienił. Że świat się odmienił. A przecie taki ten świat jest, jaki wprzódy był, taki sam. I ty jesteś taki sam, jak byłeś. Nie gryź się.
— Porzuć myśl o odłączeniu się — Zoltan wznowił monolog, nie speszony milczeniem wiedźmina — i o samotnej podróży na południe, przez Brugge i Sodden ku Jarudze. Musisz poszukać innej drogi do Nilfgaardu. Chcesz, doradzę ci…
— Nie doradzaj — Geralt pomasował kolano, którego od kilku dni nie porzucał ból. - Nie doradzaj, Zoltan.
Odnalazł Jaskra, kibicującego łupiącym w gwinta krasnoludom. Bez słowa wziął poetę za rękaw i odciągnął w las. Jaskier od razu zorientował się, o co chodzi, wystarczyło mu jednego spojrzenia na twarz wiedźmina.
— Papla — powiedział cicho Geralt. - Gaduła. Kłapigęba. Jęzor by ci w leszczot należało wziąć, bałwanie ty. Wędzidło w zęby wsadzić.
Trubadur milczał, ale minę miał hardą.
— Gdy rozeszło się, że zacząłem z tobą przestawać — ciągnął Wiedźmin — niektórzy rozsądni ludzie dziwili się tej znajomości. Zdumiewało ich, że pozwalam ci podróżować ze mną. Doradzali mi, bym cię gdzieś na pustkowiu ograbił, udusił, wrzucił do wykrotu i przysypał ściółką. Zaiste, żałuję, że nie posłuchałem.
— Czy to był aż taki sekret, kim jesteś i co zamierzasz? — uniósł się nagle Jaskier. - Czy przed wszystkimi mamy się kryć i udawać? Te krasnoludy… To tak jakby nasza kompania…
— Ja nie mam kompanii — warknął. - Nie mam. I nie chcę mieć. Nie jest mi potrzebna. Rozumiesz?
— Pewnie, że rozumie — powiedziała Milva zza jego pleców. - I ja też rozumiem. Tobie nikt nie jest potrzebny, wiedźminie. Często to pokazujesz.
— Ja nie prowadzę prywatnej wojny — odwrócił się gwałtownie. - Zbędna mi jest kompania chwatów, bo nie idę do Nilfgaardu, by ocalić świat, obalić imperium zła. Idę do Ciri. Dlatego mogę iść samotnie. Wybaczcie, jeśli to nieładnie zabrzmi, ale reszta mnie nie obchodzi. A teraz odejdźcie. Chcę być sam.
Gdy po chwili odwrócił się, stwierdził, że odszedł tylko Jaskier.
— Miałem znowu sen — stwierdził krótko. - Milva, ja tracę czas. Ja tracę czas! Ona mnie potrzebuje. Ona potrzebuje ratunku.
— Mów — powiedziała cicho.. - Wyrzuć to z siebie. Choćby straszne było, wyrzuć.
— To nie było straszne. W moim śnie… Ona tańczyła. Tańczyła w jakiejś zadymionej budzie. I była, cholera jasna, szczęśliwa. Muzyka grała, ktoś wrzeszczał… Cała buda aż trzęsła się od krzyku i rzępolenia… A ona tańczyła, tańczyła, tupała obcasikami… A nad dachem tej cholernej budy, w zimnym, nocnym powietrzu… tańczyła śmierć. Milva… Mario… Ona mnie potrzebuje.
Milva odwróciła oczy.
— Nie tylko ona — szepnęła. Tak, by nie dosłyszał.
Na następnym postoju Wiedźmin wykazał zainteresowanie sihillem, mieczem Zoltana, na który zdążył rzucić okiem podczas przygody z okogłowem. Krasnolud bez ociągania odwinął broń z kocich futerek i dobył jej z lakowej pochwy.
Miecz mierzył około czterdziestu cali, ważył zaś nie więcej niż trzydzieści pięć uncji. Pokryta na znacznej długości tajemniczymi znakami runicznymi klinga miała niebieskawe zabarwienie i była ostra jak brzytwa, przy odrobinie wprawy można by się nią ogolić. Dwunastocalowa, owinięta krzyżującymi się paskami jaszczurczej skóry rękojeść miała zamiast głowicy walcowatą mosiężną skuwkę, jelec był bardzo mały i misternie wykonany.
— Ładna rzecz — Geralt wykonał sihillem krótki, syczący młyniec, zamarkował szybkie cięcie od lewicy i błyskawiczne przejście do parady wysoką sekundą dester. W istocie, ładna sztuka żelaza.
— Hę! - parsknął Percival Schuttenbach. - Sztuka żelaza! Weź i lepiej się przyjrzyj, bo za chwilę gotów żeś to kawałkiem chrzanu nazwać.
— Miałem kiedyś lepszy miecz.
— Nie przeczę — wzruszył ramionami Zoltan. - Bo niechybnie pochodził z naszych kuźni. Wy, wiedźmini, umiecie mieczami wywijać, ale przecie sami ich nie robicie. Takie miecze tylko u nas się kuje, w Mahakamie, pod górą Carbon.
— Krasnoludy wytapiają stal — dodał Perciyal — i wykuwają warstwowe głownie. Ale to my, gnomy, zajmujemy się szlifem i ostrzeniem. W naszych warsztatach. Wedle naszej, gnomiej technologii, tak jak niegdyś robiliśmy nasze gwyhyry, najlepsze miecze świata.
— Miecz, który teraz noszę — Geralt obnażył klingę — pochodzi z Brokilonu, z katakumb na Craag An. Dostałem go od driad. Pierwszorzędna broń, a przecież ani krasnoludzka, ani gnomia. To elfi brzeszczot, ma ze sto albo i dwieście lat.
— On się w ogóle nie zna! — zawołał gnom, biorąc miecz do ręki i wodząc po nim palcami. - Wykończenie jest elfie, owszem. Rękojeść, jelec i głowica. Także elfie jest trawienie, ryt, cyzelerka i inne zdobienia. Ale głownia jest kuta i ostrzona w Mahakamie. I prawda to, że wykowano ją parę wieków temu wstecz, bo od razu widać, te to poślednia stal i obróbka prymitywna. Ot, przyłóż do niego sihill Zoltana, widzisz różnicę?
— Widzę. Mój sprawia wrażenie nie gorzej wykonanego.
Gnom parsknął i machnął ręką. Zoltan uśmiechnął się Z wyższością.
— Brzeszczot — wyjaśnił mentorskim tonem — ma ciąć, a nie sprawiać wrażenie, i nie po wrażeniu się ga ocenia. Rzecz w tym, że twój miecz to zwykła kompozycja stali i żelaza, a mój sihill ma głownię kutą ze stopu uszlachetnionego grafitem i boraksem…
— Nowoczesna technika! — nie wytrzymał Percival, gorączkując się nieco, albowiem dyskurs niechybnie schodził na dobrze znane mu sprawy. - Konstrukcja i kompozycja głowni, liczne warstwy miękkiego rdzenia, okute twardą, nie zaś miękką stalą…
— Z wolna, z wolna — zmitygował go krasnolud. - Metalurga z niego nie zrobisz, Schuttenbach, nie nudź go detalami. Ja mu to wyjaśnię prosto. Dobrą, twardą magnetytową stal, wiedminie, niesłychanie trudno naostrzyć. Dlaczego? Bo jest twarda! Gdy się nie dysponuje technologią, tak jak my niegdyś, a wy do dzisiaj, a chce się mieć ostry miecz, utwardzony rdzeń głowni okuwa się na krawędziach miękką stalą, mniej oporną w obróbce. Taką właśnie uproszczoną metodą wykonany jest twój brokiloński miecz. Nowoczesne klingi wykonane są odwrotnie — miękki rdzeń, twarde ostrze. Obróbka jest czasochłonna i jak powiedziałem, wymaga zaawansswanej technologii. Ale w rezultacie można otrzymać klingę, którą daje się przeciąć w powietrzu podrzucony batystowy fular.
— Twoim sihillem da się dokonać takiej sztuki?
— Nie — uśmiechnął się krasnolud. - Tak wyostrzone egzemplarze można na palcach policzyć i rzadko który wyszedł poza Mahakam. Ale gwarantuję ci, skorupa tamtego kostropatego kraba stawiłaby sihillowi znikomy opór. Pociąłbyś go na porcje i nawet byś się nie zmęczył.
Dyskusja o mieczach i metalurgii trwała jeszcze czas jakiś. Geralt przysłuchiwał się z zainteresowaniem, dzielił własnymi doświadczeniami, uzupełniał wiedzę, pytał o to i owo, oglądał i wypróbowywał Zoltanowy sihill. Nie widział jeszcze, że już nazajutrz przyjdzie mu uzupełnić teorię praktyką.
Pierwszym sygnałem, że w okolicy mieszkają ludzie, był stojący wśród wiórów i kory równy sąg opałowego drewna, dostrzeżony przy dukcie przez idącego w awangardzie Percivala Schuttenbacha.
Zoltan zatrzymał pochód i wysiał gnoma na daleki zwiad. Percival znikł, a po pół godzinie wrócił pędem, podniecony i zdyszany, z daleka gestykulując. Dobiegł, ale miast od razu przystąpic do relacji, chwycił się palcami za długi nos i wysmarkał potężnie, z odgłosem przypominającym granie pasterskiej trombity.
— Nie płosz zwierzyny — warknął Zoltan Chivay. - I gadaj. Co tam przed nami?
— Sadyba — wydyszał gnom, wycierając palce w poły swego opatrzonego licznymi kieszeniami kabata. - Na polanie. Chałup trzy, stodoła, parę kleci… Po podwórzu lata pies, a z komina dymi. Strawa się tamój gotuje. Owsianka, i to na mleku.
— Ty co, w kuchni byłeś? - zaśmiał się Jaskier. - Do garnków zaglądałeś? Skąd wiesz, że to owsianka?
Gnom spojrzał na niego z wyższością, a Zoltan prychnął gniewnie.
— Nie obrażaj go, poeto. On wywęszy żarcie na milę. Jeśli mówi, że to owsianka, znaczy owsianka. Cholera, nie podoba mi się to.
— A to czemu? Mnie owsianka się podoba. Zjadłbym z chęcią.
— Zoltan ma rację — powiedziała Milva. - A ty milcz, Jaskier, bo to nie poezja. Jeśli owsianka jest na mleku, to tam jest krowa. A kmieć, któren zoczy dymy, bierze krowę i zmyka w knieję. Czemu ten akurat nie zemknął? Skręcajmy w las, obejdźmy łukiem. Źle mi to pachnie.
— Z wolna, z wolna — mruknął krasnolud. - Uciec zawsze zdążymy. A może już po wojnie? Może ruszyła się wreszcie temerska armia? Co my tu wiemy, w tej kniei? Może już gdzie walna była bitwa, może odparty Nilfgaard, może front już za nami, chłopi i krowy do domów wracają? Trzeba sprawdzić, wywiedzieć się. Figgis, Munro, obaj tu zostańcie, a oczy miejcie otwarte. My zaś uczynimy rekonesans. Jeśli będzie bezpiecznie, zawołam głosem krogulca.
— Głosem krogulca? — niespokojnie poruszył brodą Munro Bruys. - Przecie ty pojęcia nie masz o naśladowaniu ptasich głosów, Zoltan.
— I o to chodzi. Gdy usłyszysz dziwny, niepodobny do niczego głos, to będę ją. Percival, prowadź. Geralt, pójdziesz z nami?
— Wszyscy pójdziemy — Jaskier zsiadł z konia. - Gdyby to była jakaś zasadzka, w dużej grupie będzie bezpieczniej.
— Zostawiam wam Feldmarszałka — Zoltan zdjął papugę z ramienia i podał ją Figgisowi Merluzzo. - Ptaszysko gotowe z nagła zacząć kurwami sadzić wniebogłosy i diabli wezmą skryte podejście. Idziemy.