Выбрать главу
*****

Był prawie wieczór, gdy po blisko godzinie kluczenia wśród jarów i wąwozów Zoltan Chivay zatrzymał się, wymienił kilka słów z Percivalem Schuttenbachem, po czym odwrócił się do reszty kompanii.

— Nie wrzeszczcie i nie śmiejcie się ze mnie — powiedział. - Ale wydaje mi się, że zabłądziłem. Nie wiem, cholera jasna, gdzie jesteśmy i którędy mamy iść.

— Nie opowiadaj głupstw — zdenerwował się Jaskier. - Co to znaczy, nie wiesz? Przecież kierujemy się biegiem rzeczki. A tam, w wąwozie, to wszakże wasza rzeczka O. Mam rację?

— Masz. Ale zauważ, w którą stronę ona płynie.

— Jasna cholera. To niemożliwe!

— Możliwe — powiedziała ponuro Milva, cierpliwie wyciągając suche listki i igliwie z włosów piegowatej dziewuszki, którą wiozła na łęku. - Pogubiliśmy się wśród jarów. Rzeka kręci, wywija podkowy. Jesteśmy na łuku.

— Ale to ciągle rzeczka O — upiera! się Jaskier. - Jeśli będziemy trzymać się rzeczki, nie możemy zabłądzić. Rzeczkom zdarza się meandrować, przyznaję, ale końcem końców wszystkie nieodmiennie do czegoś wpadają. Taki jest porządek świata.

— Nie wymądrzaj się, śpiewaku — zmarszczył nos Zoltan. - Zamknij gębę. Nie widzisz, że właśnie myślę?

— Nie. Nic nie wskazuje, byś myślał. Powtarzam, trzymajmy się biegu rzeczki, a wówczas…

— Zaprzestań — warknęła Milva. - Mieszczuch jesteś. Twój porządek świata murami ogrodzony, tam twe mądrości może i co warte. Rozejrzyj się wkoło! Dolina parowami zryta, brzegi strome i zarośnięte. Jak chcesz wzdłuż rzeczki iść? Zboczem jaru w dół, w chaszcze i bagno, znowu w górę, znowu w dół, znowu w górę, konie za wodze ciągnąc? Po dwóch jarach tak ci się oddech skróci, że w połowie zbocza plackiem zalegniesz. My kobiety i dzieci wiedziemy, Jaskier. A wnetki słońce zajdzie.

— Zauważyłem. Ale dobrze, milczę. Posłucham, co zaproponują obyci z lasami tropiciele śladów.

Zoltan Chivay trzepnął po łbie klnącą papugę, nakręcił na palec kłak brody, szarpnął ze złością.

— Percival?

— Kierunek ż grubsza znamy — gnom spojrzał na słońce, wiszące tuż-tuż nad koronami drzew. - Tedy pierwsza koncepcja jest taka: pluńmy na rzeczkę, zawróćmy, wyjdźmy z jarów znowu na suchy teren i idźmy przez Fen Cam, wskroś międzyrzecza, aż do Chotli.

— Druga koncepcja?

— O jest płytka. Choć po ostatnich deszczach niesie więcej wody niż zwykle, można ją przebrodzić. Tnijmy meandry, brodząc strugę, ilekroć zagrodzi nam szlak. Trzymając kierunek podle słońca, wyjdziemy wprost na widły Chotli i Iny.

— Nie — odezwał się nagle Wiedźmin. - Z drugiej koncepcji proponuję od razu zrezygnować. Nawet o tym nie myślmy. Na tamtym brzegu prędzej czy później wpakujemy się na któreś z Miechunowych Uroczysk. To paskudne miejsca, stanowczo radzę trzymać się od nich z daleka.

— Znasz tedy te tereny? Byłeś tu kiedyś? Wiesz, jak się stąd wydostać?

Wiedźmin milczał przez chwilę.

— Byłem tam raz — powiedział, trąc czoło. - Trzy lata temu. Ale wjechałem z przeciwnej strony, od wschodu. Zmierzałem ku Brugge i chciałem skrócić sobie drogę. A jak się wydostałem, nie pamiętam. Bo wywieziono mnie półżywego na wozie.

Krasnolud patrzył na niego przez chwilę, ale więcej pytań nie zadawał.

Zawrócili w milczeniu. Kobiety z Kemów szły z trudem, potykając się i wspierając na kosturach, ale żadna nie uroniła słowa skargi. Milva jechała tuż obok wiedźmina, podtrzymając w ramionach uśpioną na łęku dziewuszkę z warkoczykami.

— Miarkuję — odezwała się nagle — że poharatali cię tam na uroczyskach, wtedy, trzy roki temu. Jakiś potwór, mniemam. Hazardowne masz zajęcie, Geralt.

— Nie przeczę.

— Ja wiem — pochwalił się z tyłu Jaskier — jak to wtedy było. Byłeś ranny, jakiś kupiec wywiózł cię stamtąd, a potem na Zarzeczu odnalazłeś Ciri. Mówiła mi o tym Yennefer.

Na dźwięk imienia Milva uśmiechnęła się lekko. Uwadze Geralta to nie uszło. Postanowił na najbliższym biwaku zdrowo natrzeć Jaskrowi uszu za niepohamowane mielenie ozorem. Znając poetę, nie liczył jednak na efekty, tym bardziej, że prawdopodobnie Jaskier wypaplał już wszystko, co wiedział.

— Może źle się jednak stało — powiedziała po chwili łuczniczka — że nie pojechaliśmy na tamten brzeg, na uroczyska. Jeśliś wonczas dziewczynę odnalazł… Elfy powiadają, że jeśli wtóry raz takie miejsce odwiedzić, gdzie się coś wydarzyło, to czas powtórzyć się może. Mówią na to… Psiamać, zapomniałam. Stryczek losu?

— Pętla — poprawił. - Pętla losu.

— Tfu! — skrzywił się Jaskier. - Przestalibyście gadać o stryczkach i pętlach. Mnie kiedyś elfka wywróżyła, że na rusztowaniu pożegnam ten padół łez, za sprawą małodobrego mistrza. Nie wierzę wprawdzie w tego typu tanie wróżbiarstwo, ale parę dni temu przyśniło mi się, że mnie wieszają. Obudziłem się cały spocony, śliny nie mogłem przełknąć ani tchu złapać. Nierad więc słucham, jak ktoś o szubienicach rozprawia.

— Nie do ciebie gadam, jeno do wiedźmina — odparowała Milva. - A ty uszów nie nadstawiaj, tedy nic paskudnego nie wleci do nich. Co, Geralt? Co na ową pętlę losu rzekniesz? Gdybyśmy na uroczyska pojechali, a nuż powtórzylby się czas?

— Dlatego dobrze, że zawróciliśmy — odpowiedział szorstko. - Nie mam najmniejszej ochoty powtarzać koszmaru.

*****

— Nie ma co — pokiwał głową Zoltan, rozglądając się. - W urocze miejsce nas wywiodłeś, Percival.

— Fen Carn — mruknął gnom, drapiąc się w czubek długiego nosa. - Błonie Kurhanów… Zawsze zastanawiałem się, skąd ta nazwa…

— Teraz już wiesz.

Rozległa kotlina przed nimi osnuta już była wieczornym oparem, z którego, niczym z morza, sterczały jak okiem sięgnąć tysięczne kurhany i omszałe monolity. Niektóre z głazów były zwykłymi bezkształtnymi bryłami. Inne, równo ociosane, obrobiono na obeliski i menhiry. Jeszcze inne, stojące bliżej centrum tego kamiennego lasu, były pogrupowane w dolmeny, tumulusy i kromlechy, ustawione w kręgi w sposób wykluczający przypadkowe działanie natury.

— Zaiste — powtórzył krasnolud. - Urokliwe miejsce na spędzenie nocy. Elfi cmentarz. Jeśli mnie pamięć nie myli, wiedźminie, niedawno wspominałeś o ghulach? No, to wiedz, że ja je czuję wśród tych kurhanów. Tu musi być wszystko. Ghule, graveiry, upiory, wichty, elfie duchy, zjawy, widma, pełny przegląd. Wszystkie siedzą tam i wiecie, co właśnie szepczą? Że oto nie trza wieczerzy szukać, bo sama przyszła.

— Może zawróćmy? — zaproponował szeptem Jaskier. - Może wynieśmy się stąd, póki jeszcze w miarę widno?

— Też jestem tego zdania.

— Baby ni kroku już nie ujdą — powiedziała gniewnie Milva. - Dziecka przez ręce lecą. Konie ustały. Sam poganiałeś, Zoltan, jeszcze idźmy, jeszcze z pół mili, powtarzałeś, jeszcze ze staje, gadałeś. A teraz co? Ze dwa stajania nazad? Łajno. Cmentarz nie cmentarz, zanocujem, gdzie wypadło.

— A i owszem — poparł ją Wiedźmin, zsiadając. - Nie panikujcie. Nie każda nekropolia roi się od potworów i widm. Nie bywałem nigdy na Fen Carn, ale gdyby tu było naprawdę niebezpiecznie, słyszałbym o tym.

Nikt, nie wyłączając Feldmarszałka Dudy, nie odezwał się ani nie skomentował. Kobiety z Kernów odebrały swe dzieci i siadły w ciasnej grupce, milczące i wyraźnie wystraszone. Percival i Jaskier spętali konie i puścili je na bujną trawę. Geralt, Zoltan i Milya zbliżyli się do skraju łąki, obserwując tonące w mgłach i zapadającym mroku cmentarzysko.

— Na domiar złego księżyc równiutko w pełni — mruknął krasnolud. - Oj, będzie dziś w nocy upiorowe święto, czuję, oj, dadzą nam demony bobu… A co to tam jaśnieje od południa? Nie łuna?

— A jakże, łuna — potwierdził Wiedźmin. - Znowu ktoś komuś strzechy nad głowami zapalił. Wiesz co, Zoltan? Jakoś bezpieczniej czuję się tu, na Fen Cam.

— Ja też się tak poczuję, ale gdy słońce wzejdzie. O ile pozwolą nam ghule wschód obejrzeć.

Milva pogrzebała w sakwie, wyciągnęła coś błyszczącego.

— Srebrny grot — powiedziała. - Na takową okazję chowany. Pięć koron mnie na bazarze kosztował. Takim ghula da się ubić, wiedźminie?

— Nie sądzę, by tu były ghule.

— Sam mówiłeś — warknął Zoltan — że wisielca na dębie ghule obgryzły. A gdzie cmentarz, tam i ghule.

— Nie zawsze.

— Trzymam cię za słowo. Tyś Wiedźmin, specjalista, będziesz nas tedy bronił, mam nadzieję. Maruderów dziarsko pochlastałeś… Czy ghule biją się lepiej od maruderów?

— Nieporównanie. Prosiłem, przestań panikować.

— A na wąpierza dobry będzie? — Milva nakręciła srebrny grot na brzechwę, sprawdziła ostrość opuszkiem kciuka. - Albo na upiora?

— Może podziałać.

— Na moim sihillu — warknął Zoltan, obnażając miecz — wyryte jest starodawnymi krasnoludzkimi runami prastare krasnoludzkie zaklęcie. Niech no jeno który ghul zbliży się na długość klingi, popamięta mnie. O, popatrzcie.

— Ha — zaciekawił się Jaskier, który właśnie zbliżył się do nich. - Więc to są słynne tajne runy krasnoludów? Co głosi ten napis?

— "Na pohybel skurwysynom!"

— Coś się ruszyło wśród kamieni — wrzasnął nagle Percival Schuttenbach. - Ghul, ghul!

— Gdzie?

— Tam, tam! Wśród głazów się skrył!

— Jeden?

— Jednego widziałem!

— Musi zdrowo być głodny, skoro próbuje nas podskubać, nim jeszcze ciemność zapadła — krasnolud popluł w dłonie i mocno uchwycił rękojeść sihilla. - Ha! Zaraz się przekona, że łakomstwo gubi! Milva, wsadź mu strzałę w rzyć, a ja wypuszczę z niego wątpia!

— Nic tam nie widzę — syknęła Milva z lotką strzały przy podbródku. - Ani chwast między kamieniami nie drgnie. Nie przywidziało ci się, gnomie?